poniedziałek, 26 grudnia 2016

Lizaki o smaku nikotyny - Część 6

Cześć, aniołki... Chwila prawdy (UWAGA! przynudzanie!): miało być co tydzień w czwartek, tak planowałam, tak chciałam. Miało być konsekwentnie aż do skutku. Ale myślałam, że nikt tego nie czyta, wyświetlenia leżą na dnie rozpaczy i szlochają cichutko, kilka osób, które dostały link mnie zjechało, dowiedziałam się, że tu nie ma co publikować i uznałam, że to nie ma sensu, zaniedbałam, chciałam nawet usunąć, ale różne rzeczy w życiu się zadziały i nie miałam czasu. Wtem! Coś mnie tknęło, już miałam zamykać komputer i iść spać i  tak od niechcenia zajrzałam. Komentarz! Ktoś tu czeka na to, co ja piszę! I niezamknięta historia! Toż to zbrodnia przeciwko czytelnikowi! Tak być nie może!
Wiem, że pewnie chciałam zbyt szybkich efektów i właściwie nie wiedziałam, na co się porywam i ani nie umiem dotrzeć do ludu, ani tu nie bardzo jest z czym docierać... I pewnie zniechęciłam się zbyt łatwo. Spróbuję po prostu wrócić do jakiegoś rytmu i mam nadzieję, że ktoś tu wróci, żeby zobaczyć jak to się skończyło...
(Koniec przynudzania)
No więc jestem. Mam nadzieję, że nie za późno. I jest finał Lizaków. Taki a nie inny.



- Kuba!

Nie wiedziałem kto mnie wołał i wała mnie to obchodziło. Może to do mnie nie pasowało, ale w pewnym momencie każdej imprezy miałem ochotę wysadzić lokalizację, w której się mieściła. Po prostu nienawidzę, kiedy wokół jest za dużo naprutych debili na raz.

- Kuubaa!

Spierdalaj.

Było zimno, ale wyszedłem na balkon, przynajmniej nikogo tam nie było. Zapaliłem papierosa i ukryłem się w ciemności. Wróciłbym do domu, ale starzy zaczęliby wypytywać, co się takiego stało, że się szlajam po nocy…

- Kuba…?

- No czego?! – wrzasnąłem, kiedy zakryty czarnym kapturem łeb wyjrzał na balkon. – Oh, to ty…

Oczywiście nie zareagował. Nie podskoczył ani nawet się nie wzdrygnął. Przywykłem już do tego.

Podszedł do mnie, zdjął kaptur i spojrzał mi w twarz.

- Co? – syknąłem. – Wkurwiają mnie już…

Mati oparł się o balustradę obok, słyszałem jak wyciąga z kieszeni lizaka i sprawnie rozwija tę pieprzoną folijkę.

- Ktoś cię szukał.

Domyślam się, kurwa, pomyślałem.

- Mam to w dupie.

W ciemności obok siebie usłyszałem cichy, zduszony dźwięk, który przy dużej dozie fantazji mógłby być parsknięciem.

Nic nie pił. Mówił, że nie lubi pić i nawet Hanka go nie namówiła. Był trzeźwy jak dziecko. Ja wypiłem kilka piw, ale praktycznie ich nie czułem… Naprawdę się śmiał?

- Ktoś tam jeszcze nadaje się do czegoś, czy wszyscy najebani? – spytałem debilnie rozbawionym tonem.

Stał tuż obok mnie, więc poczułem, jak wzrusza ramionami. Odkryłem, że w ciemności, kiedy nie widać jego twarzy, wcale nie jest mniej niepokojący. Zaśmiałem się.

- Dalej nic z tego nie rozumiem… - rzuciłem bez namysłu, odwracając się i opierając plecami o barierkę.

- Z czego? – zapytał, nie spuszczając mnie z oczu.

- Nieważne – burknąłem.

Znowu zachichotał.

- Piłeś coś? – zapytałem, bo aż zwątpiłem.

- Głupek – powiedział rozbawiony. – Ja nie lubię alkoholu…

Pochylił się w moją stronę. W słabym świetle bijącym z domu, widziałem jego lekki uśmiech z bardzo bliska.

O, kurwa… 

Pocałował mnie.

Nieśmiało, niepewnie dotknął moich rozchylonych warg swoimi wargami. Zanim zorientowałem się co się dzieje, zdążyłem poczuć smak truskawkowego lizaka mieszający się z tytoniem, a on zdążył musnąć mój policzek miękką, drżącą dłonią… A potem mu przypierdoliłem.

Tak po prostu. Wkurzyłem się, a może przestraszyłem i moje ciało samo zadziałało. Mateusz leżał przede mną, podpierając się na łokciach, pod jednym z szeroko otwartych oczu kwitł mu krwiak wielkości mojej pięści, a ja stałem i patrzyłem, zbyt zdezorientowany, żeby wykonać jaszcze jakiś ruch.

- Pojebało cię?! – wrzasnąłem wreszcie i wszedłem do domu. Przez drzwi wyjrzały na balkon dwie czy trzy osoby. Ktoś stanął mi na drodze, a ja się odwróciłem.

Mateusz stał na balkonie. Nie zwracał uwagi na swoją puchnącą twarz, ani na ludzi, którzy przypatrywali nam się ciekawie. Wszedł za mną do środka i podszedł do mnie. Zatrzymał się bardzo blisko, a ja chciałem rozerwać go na strzępy. Zaciskałem pięści, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni i oddychałem za głośno i za szybko. Patrzył na mnie, a w jego oczach czaiło się coś dziwnego. Kąciki jego ust drgnęły.

- Jesteś żałosny – powiedział bardzo cicho i bardzo zwyczajnie. Spojrzał na mnie drwiąco, minął mnie i wyszedł. 

Stałem zszokowany i czułem jak wściekłość staje się nienawiścią. Nienawidziłem jego pustych oczu, które przez chwilę zakpiły ze mnie. Nienawidziłem lekkiego uśmiechu, jaki miał na ustach, wychodząc. Oddech mi się uspokoił, byłem zbyt wściekły, żeby krzyczeć i przeklinać, chciałem go po prostu skrzywdzić. I stałem tam tak zachłyśnięty nienawiścią.

Kiedy się otrząsnąłem, wyszedłem stamtąd nic nikomu nie tłumacząc. Hanka próbowała mnie zatrzymać w drzwiach, ale odepchnąłem ją, aż uderzyła o ścianę.

- Kretyn! – wrzasnęła za mną, ale nie ruszyła się z miejsca.

Nawet się do niej nie odwróciłem. Dowlokłem się na przystanek i opadłem na ławkę. Byłem wściekły. Wstałem i zacząłem przechadzać się w kółko. W końcu przyjebałem z pięści w rozkład jazdy. Przezroczysty plastik pękł i zakuł mnie boleśnie w dłoń.

- Kurwa… - mruknąłem, patrząc na swoje palce. – Kurwa mać! Ty gnoju! Ty pieprzony gnoju!

Nie obchodziło mnie, czy nieliczni przechodnie będą mnie wytykać palcami. Mogą nawet wezwać policję. Jebało mnie to równo. Szamotałem się po chodniku jak opętany.

Wskoczyłem w pierwszy nocny jaki podjechał i krążyłem po nim wkurwiony. Laska stojąca przy drzwiach wysiadła na następnym przystanku. Raczej nie swoim.

Nie mogłem wytrzymać, ciasno, kurwa, za ciasno w tym pieprzonym autobusie! Wyskoczyłem na pierwszym przystanku i resztę drogi pokonałem z buta. Przeleciałem przez miasto i w środku nocy wparowałem do domu, dalej ziejąc nienawiścią. Z sypialni starych biło światło telewizora, czyli ojciec znowu nie mógł spać.

Zagryzłem wargi, próbując się opanować. Nie było pieprzonej możliwości, żebym mu się z tego spowiadał.

- Nie miałeś wrócić rano? – zawołał cicho.

- Impreza była do dupy! – odpowiedziałem, możliwie obojętnym tonem. – Idę się położyć…

Zapadła chwila niezręcznej ciszy.

- Aha… Dobranoc.

- Ta – warknąłem.

Wpadłem do pokoju w kurtce i butach i padłem na łóżko.

Co się właściwie stało?



W niedzielę wieczorem wyszedłem z domu. Tak zwyczajnie do sklepu, po fajki. U nas na osiedlu jest taka niepisana zasada, że jak się bijesz to nie możesz przejść obojętnie obok bójki, chyba, że jesteś chory, kontuzjowany albo z dzieciakiem czy inną rodziną. Tak się nakręcają wielkie rozróby. Wracałem już z tego cholernego sklepu, bo mi się fajek, kurwa, zachciało. I widzę jak trzej kolesie, z którymi bawiłem się w dzieciństwie, naparzają jakiegoś typka.

Zanim zdążyłem podejść, zobaczyłem, że obrywa nie kto inny jak Mati. Kurwa. Kurwa, kurwa, no kurwa mać! Chciałem, naprawdę chciałem mu pomóc. Mimo wszystko stanąć po jego stronie, nawet jeśli miałbym potem przejebane na osiedlu. 

Ale zobaczyłem też coś jeszcze. Nigdy nie widziałem jeszcze tak drapieżnego uśmiechu i tak dumnych oczu. I te oczy skierowały się na mnie. I znowu stały się takie kpiące... Pokręciłem głową, przerażony. A on odwrócił wzrok. Dostałem mentalny policzek. Tak bezczelny i pełen wyższości. „Przecież też taki jesteś”. Zrozumiałem. Czaję, kurwa, gnoju!

Przebiegłem przez zabłoconą ulicę, wołając oprawców Matiego po ksywkach. I wtedy przegrałem. Nie wiedziałem jeszcze, ale przegrałem.

- Czekajcie! – krzyknąłem, zanim do nich dobiegłem.

- Kuba! – zawołał Baryła wesoło, kiedy dwaj pozostali złapali Mateusza za ramiona. – Co jest? Znasz go? – powiedział, ciągnąc Matiego za włosy, jak gdyby chciał mi pokazać jego twarz.

A on patrzył mi prosto w oczy z lekceważeniem i pewnością siebie. Nie prosił o pomoc, nie błagał o litość, nie liczył, że mu pomogę… Był taki kurewsko dumny, wyszczerzył się, odsłaniając zaciśnięte zęby, mimo, że wargi miał spuchnięte, a z ust na chodnik ciekła mu krew. Sina, pobita twarz wygięta była w tym cholernym, kpiarskim grymasie. Usłyszałem ciche, drwiące parsknięcie.

W tamtej chwili ziałem nienawiścią. Ale tamci trzej widzieli tylko znudzonego kumpla z blokowiska, trzymającego się lokalnych zasad. Nie rzucałem się, nie przypierdoliłem mu od razu, tylko dlatego, że ten pozór mi się podobał. Że pasowało mi bycie na niego całkiem obojętnym.

- Ta… - rzuciłem, wciskając ręce do kieszeni. – Za co to?

- Pedał – odparł Krzywy, wzruszając ramionami.

- Ymh – kiwnąłem głową. Nie obchodziło mnie, po czym to stwierdzili. Tam mogłem go za to wysłać do szpitala. Pasowało mi to. Chciałem go wtedy wysłać, choćby i do piekła. Zapaliłem i wyszczerzyłem zęby. – Dacie się pobawić ciotą?

Liczyłem, że zobaczę strach, ból, smutek albo nienawiść. Nie. Kpina, kpina, kpina. Poniżał mnie, będąc bitym i kopanym. Nie mogłem temu zapobiec, nie wiedziałem jak. To wkurzało mnie jeszcze bardziej. Gdzieś tam, w podświadomości, prosiłem „płaszcz się, błagaj, zapłacz, a przerwę to natychmiast”, ale wiedziałem, że nie zrobi żadnej z tych rzeczy, więc, kiedy Krzywy uśmiechnął się i cofnął o krok, robiąc mi miejsce, nie miałem już żadnych oporów.

Nic nie poczułem, kiedy moja pięść zderzyła się z jego twarzą. Z każdym ciosem, kiedy na usta wciąż powracał mu ten złośliwy uśmiech, byłem tylko coraz bardziej wściekły. A jego oczy patrzyły na mnie jakby samoistnie. Uderzałem, ale wciąż chciałem tylko, żeby się poniżył, żeby przestał być taki dumy. Chłopaki puścili go i opadł na chodnik. Zatrzęsłem się ze złości, kiedy zaczął wstawać. Kopnąłem kilka razy na odlew, z resztą nie tylko ja. Poczułem tą chorą satysfakcję, kiedy udało mi się wydusić z niego słaby jęk bólu. Cofnąłem się, sapiąc i patrzyłem jak, podpierając się z trudem obiema rękami, Mati podnosił się, żeby spojrzeć na mnie znowu. Na przecięte usta wypełzał mu powoli uśmiech.

W tym momencie okno na drugim piętrze najbliższej kamienicy otworzyło się i wychyliła się przez nie starsza kobieta.

- Zadzwoniłam na policję! – wrzasnęła skrzeczącym głosem.

- Spierdalamy, to ta suka! – rzucił Baryła i cała trójka pobiegła w jednym kierunku.

Pochyliłem się, łapiąc Matiego za włosy. Zobaczyłem jak porusza wargami.

Przez ciekawość zbliżyłem ucho do jego ust, żeby usłyszeć co mówi… i rzuciłem nim o chodnik. Polizał mnie w ucho! Obrzydliwy, zboczony pedał!

Spojrzałem na niego bardziej zdziwiony niż wściekły. Uniósł się na łokciu i spojrzał na mnie z wyższością. Kpina, kpina, kpina. Nie do wytrzymania…

Pewnie bym go wtedy zabił, gdyby staruszka faktycznie nie wezwała psów, których syreny zmusiły mnie do odwrotu. Zostawiłem go tak. 

Ale nie powstrzymałem się przed rzuceniem jeszcze jednego spojrzenia przez ramię. Wyglądał jak nieśmiertelny demon, kiedy podnosił się tak zakrwawiony i siny, z chorym uśmiechem satysfakcji na ustach. Potykał się o własne nogi, ale ruszył w przeciwnym kierunku. Odwróciłem wzrok i biegłem, żeby ukryć się gdziekolwiek. Sam już nie wiedziałem przed czym.



Następnego dnia autentycznie bałem się iść do szkoły. Bałem się, że będzie mnie tam szukać policja, że mi powiedzą, że Mati jest w szpitalu albo nie żyje. Cholera wie tak naprawdę. Ale myślę, że najbardziej bałem się, że Mati przyjdzie do szkoły. Byłem niemal pewien, że przyjdzie, jeśli tylko ma sprawne dwie kończyny i lekarze nie zatrzymali go na obserwacji.

Już chciałem olać budę, ale duma mi nie pozwoliła. Nie będę się przecież bał pedała!

Więc poszedłem. Niezdrowe poruszenie w części korytarza na drugim piętrze mówiło samo za siebie. Tak, ten debil przyszedł do szkoły.

Podbiegła do mnie Kri. Przygryzała wargi i kręciła się nerwowo, zanim się odezwała.

- Słuchaj… Wiesz co się stało? – powiedziała w końcu.

- Hm? – mruknąłem, nawet na nią nie patrząc.

- No… Mati chyba dostał wpierdol...

Wyglądała jakby spodziewała się, że ja ją za to uderzę. Nie podobało mi się to, ale byłem pewien, że Mati nic nie powiedział. Był na to, cholera, za dumny! Kiedy o tym pomyślałem, zrobiło mi się jakoś nieswojo.

- Mhm.

Próbowałem sobie przypomnieć jak zareagowałbym na to, że któryś kolega ze szkoły został pobity, ale jakoś mi się nie udawało.

- Kuba! – powiedziała z naciskiem. – Wiem, że ostatnio o coś się poprztykaliście, ale on został serio ciężko pobity. I jeszcze przyszedł do szkoły…

- Wiem, wiem…

Co mnie wczoraj napadło, pomyślałem przez sekundę. Ale ta myśl szybko zniknęła, bo z tłumu wyłonił się Mati. Tak całkiem zwyczajnie wyszedł. Cały w opatrunkach, z szytą w dwóch miejscach wargą i z jakimś unieruchamiaczem na lewej ręce. Podszedł do nas jak gdyby nigdy nic. Spojrzał mi w oczy, a ja padłem. Znowu chciałem go uderzyć. Czułem się potraktowany jak pies, a on tylko na mnie, kurwa, spojrzał!

Spojrzał pustymi oczami, ale on cały był jakiś pusty. Nie było w nim tego cienia trudnych do zidentyfikowania emocji, który zawsze można było dostrzec w jego ruchach i wyrazie twarzy. Wtedy po prostu nic nie było.

- Cześć – powiedział. Tak całkiem normalnie i jak zwykle. To swoje jebane, nieśmiertelne „cześć”. Może przegrałem z nim już wtedy, kiedy pod wiaduktem powiedział mi je pierwszy raz. Czego ty ode mnie chciałeś, wtedy, tamtego dnia?

Nie umiałem mu odpowiedzieć, ale zobaczyłem w tłumie Hankę, wiercącą mnie wściekłym wzrokiem. W końcu wszyscy wiedzieli, że wyszedł od Kazika z limem ode mnie… Zmusiłem się do wydania jakiegoś dźwięku.

- Hej...

Sięgnął do kieszeni i wyjął lizaka.

- Mógłbyś? – zapytał podając mi go i uśmiechając się przepraszająco, uniósł dłoń okręconą bandażem. – Nie dam rady…

Równie dobrze mógłby na mnie napluć…

Bez słowa rozpakowałem lizaka, szarpiąc folię i wyciągnąłem go w jego stronę. Pochylił się i wziął go ustami bezpośrednio z mojej ręki.

Aż mnie zemdliło. Nie wiem, jak to możliwe, że nie rzuciłem się na niego, że nie rozerwałem go na strzępy. Chciałem go znowu i znowu i znowu uderzyć. Ale nie reagowałem już na nic, co robił, miałem go po prostu dość, czekałem tylko aż będę już mógł znaleźć się od niego jak najdalej.

- Dzięki…

Nie pamiętałem, kiedy sobie poszedł i nie pamiętałem następnych lekcji. Nie widziałem go potem na korytarzu i za specjalnie z nikim nie rozmawiałem. Dławiłem się zniewagą, aż udało mi się wyrwać ze szkoły.

Wracałem pieszo, żeby chociaż trochę się uspokoić. Nie planowałem tego, po prostu wracając ze szkoły dogoniłem go przypadkiem tuż przed tą ulicą, przy której rozchodziliśmy się w swoje strony, kiedy wracaliśmy razem. Wlókł się chodnikiem, jakby zaraz miał zemdleć. Wcześniej pewnie chciałbym podlecieć i jeszcze mu wpierdolić, ale czułem się zbyt wykończony psychicznie, jakby uszły ze mnie wszystkie emocje. Mogłem zaczekać aż skręci w swoją uliczkę i już byśmy się tego dnia nie spotkali.

Taki miałem plan, ale nagle uświadomiłem sobie, że muszę dowiedzieć się jednej jedynej rzeczy. Nie wiedziałem dlaczego… Rzuciłem się za nim biegiem.

- Mateusz! – zawołałem. Chciałem wiedzieć. Natychmiast!

Wydawało mi się, albo przyspieszył kroku.

- No stój!

Najpierw zwolnił, potem się zatrzymał, jakby zrezygnowany. Też się zatrzymałem, kilka kroków za nim.

- Czego? – powiedział cichym, zduszonym głosem.

A ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie miałem pojęcia jak ubrać w słowa tą kretyńską myśl, która chodziła mi po głowie. Nagle to wydawało się pozbawione znaczenia. A Mateusz kulił się coraz bardziej i bardziej…

- To było na serio? – zapytałem w końcu. – To na imprezie, na balkonie…

Ramiona zaczęły mu drżeć. Odwrócił się do mnie szybko.

Wmurowało mnie. Patrzył na mnie z dziką mieszaniną emocji, a w oczach stały mu łzy, powoli ściekające po twarzy i wsiąkające w opatrunki.

- Nawet jeśli, co z tego? – ledwo dosłyszałem jego drżący głos, spojrzał mi jeszcze prosto w oczy, zaciskając rozbite wargi i odszedł. Odbiegł. Uciekł.

Co z tego? Co to zmienia?

Nic…

Nie mogłem się ruszyć. Nie wiem jak długo stałem tam i patrzyłem przed siebie. Co zrobiłem nie tak? Przed oczami stanęło mi wspomnienie krwawiącej, pobitej twarzy Matiego, podnoszącego się słabo z chodnika. Czemu zrobiłem coś takiego?

Coś wewnątrz mnie szepnęło głosem Mateusza: „taki jesteś”.

Przygryzłem wargę. Już tego nie zmienię. Nie mogę już tego naprawić. Możemy o tym zapomnieć? O tym, co się stało, o tym, że cokolwiek było. Najlepiej zapomnieć o swoim istnieniu…

Było mi zimno i dziwnie smutno. Chciałem już tylko wrócić do domu…




Więc tak to się skończyło. Pewnie każdy liczył na inne zakończenie, ale myślę, że nie mogłam nic na to poradzić, oni po prostu tacy byli i tak się stało...
Jeżeli napisałam to dobrze, to przepraszam, bo teraz pewnie jest Wam smutno. Jeżeli napisałam źle, przepraszam, bo taki temat nie powinien być realizowany źle. Sama nie wiem, co o tym myśleć. Jeśli ktoś faktycznie to czyta i coś na ten temat myśli, to niech mi powie co, dla mnie to ważne ^^ Widzimy się najdalej w przyszły czwartek, obiecuję <3

piątek, 25 listopada 2016

Lizaki o smaki nikotyny - Część 5

Heej... Mała obsuwa, bo jakoś zapomniałam, ale nie sądzę, żeby kogoś to bolało :') Taki kolejny kawałeczek, polecam się i takie tam... Enjoy...



Zawsze myślałem, że to takie normalne. Że wszyscy obrywamy i lejemy się po mordach. Ale kiedy któregoś wieczoru napisał do mnie Mateusz, zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem zrewidować swoich poglądów.

„Twoi rodzice są w domu?”

Ciekawe pytanie…

„Matka śpi, a ojciec w robocie. Co jest?”, odpisałem.

„Możesz mi pomóc? Mogę do Ciebie przyjść?”

„Pewnie, chodź”, napisałem tylko, zaintrygowany. Ledwie wyłączyłem zmaltretowany komputer, na którym oglądałem jakiś marnej jakości film, kiedy dostałem kolejnego SMSa.

„Jestem”

Pomyślałem, że nie chce budzić mojej starej pukaniem. To dość zabawne, bo nawet przemarsz wojska by jej nie obudził…

Otworzyłem drzwi i powitanie zamarło mi na ustach.

Stał przede mną Mati - z brwi radośnie spływała mu krew, kapiąc na ubranie, a skroń siniała mu wokół pękniętej skóry.

- O, stary… - westchnąłem, kiedy przypomniałem sobie, jak dziwiło mnie, że nie jest tu bity. Cofnąłem się, żeby go wpuścić. – Coś ty zrobił?

- Cześć – powiedział cicho. - Wpadłem na jakiegoś pijaka…

- Chodź do łazienki – rzuciłem, pokazując mu kierunek, a sam ruszyłem w stronę kuchni, gdzie mieliśmy pokaźny zapas różnego opatrunkowego badziewia. – Skoczę po coś, żeby to…

- Nie – przerwał mi szybko. – Muszę zaraz wrócić do domu, ale nie mogę tak wyglądać. Pomyślałem, że będziesz wiedział jak to ukryć…

Zatrzymałem się i przyjrzałem mu uważnie. Miałem wrażenie, że coś w związku z nim mi umyka. Czegoś nie rozumiałem, chociaż widziałem jakieś niewyraźne znaki.

- Myślisz, że dasz radę to ukrywać, aż się zagoi? – zwątpiłem.

Spojrzał mi w oczy. Poczułem się naprawdę niezręcznie, ale nic nie mówiłem i nie odwracałem wzroku. Zastanawiałem się, co zrobi, jeśli ja będę milczał.

- Muszę – powiedział w końcu i odwrócił wzrok.

Poczułem, jak oczy szerzej mi się otwierają. Stał z opuszczoną głową, pustym spojrzeniem i nic więcej nie mówił, mimo, że twierdził, że się śpieszy. Otrząsnąłem się ze skrępowania i zaskoczenia. Śpieszy się, kurwa, ochrzaniłem się w myślach, nie stój jak ciota, bo kumplowi się chyba w domu oberwie…

- To i tak trzeba zatamować… - wydusiłem z siebie i poleciałem do kuchni.

Przyniosłem duże pudełko po butach, wypchane plastrami, bandażami, maściami i tabletkami, wdzięcznie nazywane w moim domu apteczką. Wepchnąłem Matiego do łazienki i postawiłem pudło na pralce.

- Siadaj – niemal warknąłem, a Mati posłusznie przysiadł na zamkniętej klapie sedesu. Miał przygarbione ramiona i patrzył w podłogę. – Ja to ogarnę, pewnie nie jesteś w tym zbyt dobry… - westchnąłem, wyciągając wacik i spirytus.

- Radzę sobie.

Przyjrzałem mu się. Nie przestawał mnie zadziwiać. Podniósł wzrok, ale tylko na moje ręce. Patrzył tępo jak zalewam wacik spirytusem.

- Zaboli – rzuciłem beznamiętnie. Podniosłem jego głowę i przyłożyłem wacik do rozwalonej brwi. Nawet się nie skrzywił. Zamknął tylko oczy. – To coś ty właściwie zrobił?

- Wpadł na mnie jakiś zataczający się facet… - odpowiedział. - Wkurzył się i mnie uderzył. A potem poszedł.

- Idiota – stwierdziłem, krzywiąc się, kiedy krew przestała mi zasłaniać ranę. Nie było możliwości, żeby nikt w jego domu tego nie zauważył, chyba, że wszyscy byliby niewidomi albo panowałaby tam ostra patola… - Jak się nie umiesz bronić, to nie powinieneś się szlajać…- fuknąłem, zirytowany. Wkurzało mnie, że ktoś może tak po prostu dawać sobie przypieprzyć.

Nie odpowiedział.

Przyłożyłem czysty wacik do jego skroni.

- Trzymaj – rozkazałem, a on przejął go ode mnie. Oparłem się o umywalkę, krzyżując ręce na piersi. – Nijak tego nie zasłonisz… Za bardzo krwawi.

- Dam radę.

- Co jest z Tobą? – nie wytrzymałem w końcu. – Dajesz się lać jakimś przypadkowym menelom i boisz wrócić do domu z rozwaloną gębą. Powiedz, to cię nauczę, jak się im nie dać i nie będzie problemu!

- Nie chcę.

Kretyn!

Uderzyłem bokiem pięści w ścianę i wyszedłem, żeby mu nie poprawić tej twarzy.

- Przyniosę ci jakąś czystą bluzkę, chociaż to i tak nic nie zmieni – warknąłem. Nie potrafiłem tego zrozumieć.

Wyciągnąłem z szafy koszulkę, zbliżoną kolorem do tej, którą Mati miał na sobie. Zgarnąłem jeszcze z torebki matki kosmetyczkę i wróciłem do łazienki. Mati stał i przyglądał się swojej zdemolowanej skroni, z której krew już przestała lecieć, ale dalej przedstawiała się dość paskudnie. Rzuciłem bluzkę na kibel i postawiłem na pralce kosmetyczkę.

- Masz jakieś pudry i mazidła mojej starej, może się to jakoś zakryje… - westchnąłem. Nie żebym nigdy nie składał pobitego kumpla do kupy, częściej okręcałem bandażami kogoś innego niż siebie, ale on był taką pierdołą, że aż działało mi to na nerwy.

- Dzięki… - powiedział, wycierając krew z twarzy, i chyba chciał jeszcze coś powiedzieć, ale spojrzał na kosmetyki i na mnie, i odpuścił.

Wodziłem wzrokiem po pokoju, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Chciałem, żeby już sobie poszedł, ale musiał się najpierw doprowadzić do porządku.

Aż mnie zemdliło, kiedy zaczął pokrywać otwartą ranę mazią koloru ciała, wyciśniętą z tubki. Odwróciłem się, ale ciągle widziałem go kątem oka.

- Opierdoliliby cię, jakbyś wrócił z rozwaloną gębą? - zapytałem, żeby przerwać idiotyczną ciszę w pomieszczeniu.

Zatrzymał się w połowie ruchu i rzucił mi szybkie spojrzenie. Starannie zakręcił i odłożył tubkę. Wziął do ręki puder.

- Nie do końca… - powiedział i otworzył pudełeczko, ale zawahał się. – Twoja mama naprawdę nie będzie miała nic przeciwko?

- Olej to. Nie wie i nie musi wiedzieć – rzuciłem niedbale.

Skończył swój makijaż i zaczął układać włosy tak, żeby jak najbardziej zasłoniły uszkodzony fragment twarzy.

- Widać? – zapytał, spoglądając na mnie.

- Jak nie będą ci się za bardzo przyglądać, to może jakoś da radę… - odparłem. – Na bluzie nie widać krwi, ale bluzkę masz całą ujebaną…

Spojrzał najpierw na przyniesioną przeze mnie sztukę odzieży, a potem szybko na mnie - w końcu poprawił bluzę, zasłaniając koszulkę i podał mi tą, którą mu przyniosłem.

- Nie trzeba…

Nie odpowiedziałem, tylko wziąłem od niego ciuch i rzuciłem na pralkę.

- Przepraszam za kłopot – powiedział, nie patrząc mi w oczy. – I dziękuję za pomoc.

- Luz, nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś się u mnie ogarnia…

Jeszcze raz pośpiesznie i krótko rzucił na mnie okiem.

- Leć do domu, bo się tam wkurwią… - rzuciłem, wychodząc z łazienki.

Wyszedł szybko za mną i skierował się do drzwi.

- Dzięki…

- Dobra, spadaj – fuknąłem, otwierając drzwi. – Cześć.

- Cześć… - powiedział już ze schodów i poleciał na dół.

Zatrzasnąłem drzwi, jakiś zmęczony. Nic nie poradzę, tak też się zdarza. Ciekawe od kogo oberwał, zastanawiałem się, ale tak naprawdę już wtedy przeszedłem nad tym do porządku dziennego. To przecież nic takiego.



Następnego dnia myślałem, że Mati przyjdzie w charakteryzacji, ale na skroni miał tylko duży plaster, zakryty włosami. Stał i rozmawiał z Grześkiem na korytarzu, więc podszedłem do nich, bez większego zainteresowania rozglądając się za resztą towarzystwa.

- Siema – rzuciłem. – Matka cię opieprzyła za sponiewieraną buźkę?

Mati przebiegł wzrokiem najpierw po mnie, potem po patrzącym z zaciekawieniem Grześku i wbił wzrok w ścianę między nami. Przez myśl przebiegło mi, że nikt już nie zwraca na niego uwagi. Szkolna tłuszcza przestała się na nas dziwnie gapić i coś szeptać między sobą.

- Jak wróciłem to nie zauważyła, a później powiedziałem jej, że w nocy uderzyłem się o szafkę… - wyjaśnił, uparcie kontemplując odpadający tynk.

- Mhm… - mruknąłem tylko.

- Powinieneś się nauczyć bić – zaśmiał się Grzesiek, szturchając go w ramię. – My wszyscy umiemy, nawet Kri, ale ty masz pod ręką po prostu mistrza…

Tak, wskazywał na mnie… Nie chwaląc się, jestem w tym naprawdę zajebisty.

- Nie trzeba – odpowiedział natychmiast Mateusz, podnosząc głowę, aż mu grzywka podskoczyła. Wbił we mnie wzrok, jakbym to ja coś powiedział, ale zaraz spojrzał w oczy Grześkowi. – Nie chcę nikogo bić.

Może nie powinienem, ale wciąż czułem pewną satysfakcję za każdym razem, kiedy Mati patrzył w oczy komuś innemu niż mnie. Naprawdę mi się podobało, że jeszcze ktoś mógł poczuć tę konsternację…

- Cześć, ludzie – rzucił niedbale Kazik, wyłaniając się nieśpiesznie z odmętów korytarza. – Macie czas w przyszły weekend i hajs na wódkę?

- A co? – zapytałem. Na wódkę zawsze…

- Starzy wybywają na weekend – odpowiedział, opierając się o ścianę ramieniem. – Zorganizowałoby się coś.

- Ja zawsze – ucieszył się Grzesiek. Szczerzył się jak debil. Ta… „jak”. – Tylko rodzince dam znać i lecę.

- Spoko – rzuciłem. – Dziewczyny idą?

- Idzie pół szkoły – odparł Kazik. – Wasze gęby mogę oglądać na co dzień, ale ile można…

- Pytam, czy Hanka i Kri się ustosunkowały – westchnąłem, przewracając oczami.

- Jak zwykle.

- Hm? – mruknął Mati, patrząc to na mnie, to na Kazika i przekrzywiając głowę.

- Hanka rzuca wszystko i idzie, a Kri „zobaczy” – wyjaśniłem. – Ale pewnie przyjdzie.

- A ty? – gospodarz przyszłej imprezy zwrócił się do Matiego.

Milczał chwilę, zanim wydusił z siebie cicho i bezbarwnie: - Nie wiem.

Skupiłem wzrok na plastrze zasłoniętym włosami.

- Dobra – Kazik zignorował plaster i moje wymowne spojrzenie. – To daj znać, jak będziesz wiedział.

- Jasne.

Chłopaku, jesteś pełnoletni, co się tak cykasz własnej starej, zastanawiałem się.

- Spadam, ta suka robi dzisiaj wszystkim kartkówki, muszę przeczytać czyjeś notatki – powiedział jeszcze Kazik i się zmył.

- Jakie kartkówki? Z czego?! – zawył potępieńczo Grzesiek i rzucił się biegiem za nim. – Czekaj!

Patrzyłem za nimi z politowaniem.

- Nie jesteście razem w klasie? – zapytał Mati obserwując, jak Grzesiek błaga jedną z dziewczyn o pożyczenie zeszytu.

- A no…

- To idź się uczyć.

- Nie trzeba – westchnąłem. – Ja to umiem. Nie jestem taki głupi jak oni – zaśmiałem się. – Z resztą… Mam wyjebane.

Przeniósł na mnie wzrok, a na jego ustach zadrgał niepewnie cień uśmiechu.

- Wiem, że nie jesteś… – szepnął i poszedł. Pomachał mi z pustym spojrzeniem i zniknął na schodach.

Westchnąłem. W końcu wszyscy jesteśmy trochę popierdoleni…





Taak... Został już tylko jeden fragment, wielki finał, rzekłabym. No... To ja już pójdę spać chyba... ^^"

czwartek, 17 listopada 2016

Co widziała Annie

Hej hej... Jako, że jestem nieogarniętą sierotą życiową z tendencją do rzucania zaczętych rzeczy z braku motywacji/weny/chęci życia/czasu/przekonania o wartości tych rzeczy/czegokolwiek co jest dobrą wymówką, więc chciałam rzucić ten kawałek Internetu na straty, ale postanowiłam jebać wszystko i robić swoje. Tak, więc w ramach zadośćuczynienia za brak czegokolwiek tydzień temu, wrzucam potężny kawał tekstu... Enjoy! 


Na szerokiej, kamiennej balustradzie ciężkiego, renesansowego mostu siedzi dziewczynka w białej koszuli nocnej. Jest blada, a jej blond włosy wiszą wypłowiałymi strąkami wokół chudej twarzy. Spogląda w dół na brudną promenadę, rozciągającą się pod mostem aż do jego pierwszego filaru. Przy deptaku po horyzont rozstawione są nieduże, podniszczone sklepiki i stoiska, oferujące przechodniom tani i niezbyt różnorodny asortyment, w mimo wszystko dobrej jakości.

Wśród tych straganów przy moście, zaraz za ruiną dawno zamkniętej kwiaciarni, stoi mała, zmarnowana piekarnia, z której unosi się rozkoszny zapach piekących się ciastek. W środku, za dużym oknem prócz szerokiej lady i gablotek z ciastkami i pieczywem mieszczą się trzy obdrapane z farby kawiarniane stoliczki, najwyraźniej rzadko używane. Za ladą krząta się stara kobieta, mrucząc coś smutno i zgorzkniale, najpewniej do siebie.

Mimo późnego popołudnia nad kanałem nie ma zbyt wielkiego ruchu. Dziewczynka od razu zauważa więc siwego dziadka kuśtykającego nieśpiesznie w stronę mostu. Mężczyzna rozgląda się ze specyficzną melancholią, charakterystyczną dla ludzi, który wrócili do miejsca pochodzącego bardziej już ze wspomnień niż ze świata rzeczywistego. Staruszek opiera się ciężko na drewnianej lasce i nagle zatrzymuje się przed tą małą piekarnią z wyrazem zdumienia w oczach. Zdumienie to szybko przeradza się w jakiś trudny do określenia ból i ogromną wręcz tęsknotę. Kobieta w lokalu odwraca się, ale nie zauważa obserwującego ją przechodnia, zajęta porządkami nie dostrzega szargających nim emocji, które nawet z daleka przykuwają uwagę dziewczynki na moście.

Być może kochał ją kiedyś, myśli dziewczynka z przejęciem, widząc jak stary człowiek cofa się o krok, przyciskając dłoń do ust ze wzruszenia. Gdy ona, tak jak dzisiaj pracowała w piekarni, a on gdzieś blisko, może nawet był kwiaciarzem w tej małej budce obok…


***


Chłopiec biegł świeżo wybrukowanym bulwarem nad kanałem. Spieszył się, bo niedawno dostał pracę, która dla jego dwunastoletniego umysłu była spełnieniem najskrytszych marzeń. Od kilku dni pomagał staremu kwiaciarzowi w pracy. Nie była to rzecz jasna praca w ścisłym tego słowa znaczeniu, a drobna pomoc za kilka monet na zwykłe dziecięce wydatki.

Zatrzymał się przed małą, brązową budką i już wyciągał rękę do błyszczącej klamki, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich łysiejący, wielki jak góra, podstarzały mężczyzna z koszem świeżo ściętych tulipanów. Na widok chłopca zaśmiał się cicho.

- Spóźniłeś się, mój drogi – powiedział ciepło, ustawiając kosz przed kwiaciarnią. – Zapamiętaj sobie, że jeśli chcesz, by pracodawca darzył cię szacunkiem, musisz zawsze zjawiać się niedługo przed nim, by wiedział, że zależy ci na pracy, lecz nie jest ci potrzebna histerycznie.

Wszedł do środka budyneczku i podał chłopcu kolejny kosz.

- A jak właśnie jest, panie Alson? – wysapał, ustawiając podawane przez kwiaciarza kosze.

- Wtedy również, lub może nawet bardziej – uśmiechnął się enigmatycznie mężczyzna.

Chłopiec przechylił głowę zdziwiony, ale zaraz wzruszył ramionami i zabrał się za noszenie kwiatów.

Prawda jest taka, że przydatny był tylko przy rozstawianiu i zbieraniu stoiska, a przez cały dzień siedział tylko na stołku przy ladzie i słuchał jak stary kwiaciarz opowiada mu o roślinach albo gadał jak najęty o swoich odkryciach i małych przygodach. Czasem jeszcze biegał do piekarni obok po słodkie bułki, kiedy jego pracodawca kładł przed nim dwie lub trzy błyszczące monety i mówił, puszczając oko:

- Wybierz coś dobrego dla siebie i starego człowieka, Henry.

Tamtego dnia nie został jednak wysłany do piekarni. Wystawiał akurat kosze przed kwiaciarnie, kiedy za szybą sąsiedniego lokalu dostrzegł dziewczynkę, kręcącą się za ladą razem z wąsatym piekarzem. Czarne włosy miała splecione w dwa warkocze i schludnie zawiązane na dwie błękitne wstążeczki, pod kolor prostej sukienki.

- O, panienka Pati wyzdrowiała - ucieszył się kwiaciarz, wychodząc przed sklep. – Fantastycznie, wreszcie jej ojciec przestanie się zamartwiać.

Wrócił do chłodnego, intensywnie pachnącego wnętrza sklepu i usiadł za ladą, otwierając książkę.

Henry też wrócił na swoje miejsce na stołku i sięgnął po tomik, który pan Alson wypożyczył dla niego z biblioteki. Nie czytał jednak, tylko spoglądał ukradkiem w okno, chcąc przyjrzeć się nieznanej dziewczynce. Szybko wbił wzrok w książkę, kiedy uchwycił roześmiane spojrzenie jej orzechowych oczu.

Stary kwiaciarz rzucił krótkie spojrzenie na chłopca, pokręcił głową z lekkim uśmiechem i przerzucił stronę w książce. Mężczyzna ten świetnie rozumiał zachowanie swojego pracownika, więc już następnego dnia wysłał Henry’ego do piekarni. 

- Niemożliwe… – wyjąkał w pierwszym odruchu chłopak, ale zaraz zaczerwienił się cały i sięgnął po monety leżące na ladzie. – Przepraszam, już idę… - bąknął i powlókł się niechętnie do sąsiedniego sklepu.

Zatrzymał się jeszcze na kilka kroków przed czyściutką szybą piekarni i patrzył chwilę na ciastka rozłożone w gablotkach. W wąskich drzwiach zaplecza mignął mu czarny warkoczyk, zawiązany wstążką. Westchnął i wszedł przez otwarte na oścież przeszklone drzwi.

- Dzień dobry – wymruczał.

Dziewczynka szybko wychyliła się do niego z zaplecza.

- Dzień dobry! – zawołała tak, jakby szczerze cieszyła się z jego przybycia.

- O, witaj, Henry – zawtórował jej ojciec, podchodząc do lady. – Poznałeś moją córkę, Pati?

- M-m… - mruknął przecząco.

- Cześć – rzuciła jeszcze raz wesoło, pochylając się przez ladę i wyciągając do niego śniadą rączkę.

Uścisnął ją lekko.

- Coś pan taki markotny? – zrobiła smutną minę. – Jakby pan miał coś do mnie… Nie można tak, bo mi będzie przykro! – roześmiała się, ale obserwowała go uważnie.

Henry’emu zrobiło się głupio, że jego zachowanie mogłoby urazić tę śliczną panienkę. Uśmiechnął się niepewnie, a Pati kiwnęła głową z zadowoleniem.

- I o to chodzi! – ucieszyła się. – To co by pan chciał?

- Henry – skrzywił się.

- Hm? – zdziwiła się, przekrzywiając głowę.

- Jesteś chyba w moim wieku, to mów do mnie po imieniu – burknął w końcu, jakby urażony.

- To, Henry, co byś chciał? – zapytała od razu.

Uśmiechnął się, trochę zdziwiony.

- Co tylko dla mnie wybierzesz... – odpowiedział z żartobliwą dżentelmenerią, powodując radosny chichot dziewczyny.



Kiedy stary kwiaciarz zaczął podupadać na zdrowiu, dorywcza praca Henry’ego stała się zajęciem na pełny etat. Chłopak już od trzech lat pomagał panu Alsonowi w sklepie i obaj w końcu zdecydowali, że czas najwyższy, by fach ten stał się regularnym zawodem młodzieńca. Wysoki stołek w kącie zamieniono na wiklinowy fotel, w którym siedział teraz właściciel sklepu, podczas gdy młody chłopak urzędował za ladą i obsługiwał klientów.

Żaden z nich nie przyznawał, że tak jak kiedyś Henry, pan Alson siedział w kwiaciarni niepowodowany żadną koniecznością, lecz potrzebą przyjaźni, jaka nawiązała się między nimi.

- Och, racja… - rzucił nagle w roztargnieniu chłopak i zaczął grzebać pod blatem. – Pati dzisiaj ma urodziny.

W końcu wydobył spomiędzy ściętych liści i kolorowych ścinków papieru stary tom książki, którą Pati bardzo pragnęła mieć.

Kwiaciarz spojrzał na niego poważnie, lecz w jego oczach czaiło się ciepłe rozbawienie.

- Zetnij dla niej bratki – powiedział słabym już wówczas głosem.

- Naprawdę mogę? – zdziwił się Henry. – Dziękuję…

- Nie te – zamachał ręką kwiaciarz, kiedy chłopak sięgnął do fioletowych kwiatów. – Te różowe. Pięknie do niej pasują, nie sądzisz? Są rzadkie, delikatne i urocze…

- Tak… - mruknął zamyślony młodzieniec. Potrząsnął głową i spojrzał uważnie na Alsona. – Ale dlaczego bratki?

- Bratki to kwiaty sympatii – odparł jego pracodawca, przyglądając mu się z mieszanką podejrzliwości i prowokacji. - Pati jest twoją przyjaciółką, więc to idealny kwiat… 

- Mhm… - przytaknął nieufnie Henry. – A inne? – zapytał jakoś smutno, przesuwając palcami po kwiatach stojących obok roślin.

- Cóż, frezja na przykład jest symbolem szczęścia, jakie daje ci druga osoba, a czerwień, jak wiesz, jest kolorem miłości… - powiedział znacząco mężczyzna, patrząc na kwiat przysłonięty dłonią młodzieńca.

Chłopak rzucił okiem na czerwoną frezję pod swoimi palcami i szybko cofnął rękę, skonsternowany. Chwile później wybiegł do piekarni, wręczyć maleńki bukiecik wraz z wcześniej zaplanowanym prezentem, nieświadom, że róż ofiarowanych przezeń kwiatów, prócz przyjacielskich uczuć, wyraża nadzieję na coś więcej.



W dniu swoich osiemnastych urodzin Henry wyszedł z domu z poważnym postanowieniem wyznania uczuć swojej pierwszej i jedynej miłości. Wstał bardzo wcześnie, chcąc jeszcze przed pracą porozmawiać z panem Alsonem, który przez lata, prócz przełożonego i mentora, stał się też dla niego cennym przyjacielem. Jednak, gdy dotarł do sklepu, okazało się, że drzwi zamknięte były na głucho, a po panie Alsonie ani śladu.

Staruszek zawsze dawał mu pewność, co do podjętych decyzji, więc Henry’ego zaraz opuściła cała odwaga względem miłosnych wyznań. Stał dłuższą chwilę, spoglądając na drzwi kwiaciarni, ale po tym czasie ogarnął go lekki niepokój. Przyjaciel bowiem od dłuższego czasu był słaby i coraz bardziej tracił zdrowie. Chłopak więc, znając jego adres, postanowił udać się z wizytą.

Na miejscu zastał starego człowieka jeszcze w łóżku. Mimo zapewnień, że to jedynie lekkie osłabienie, został u niego do popołudnia. Było to z pewnością wielkie szczęście dla staruszka, bo w owym czasie dostał jakiegoś ataku, który bez pomocy z pewnością skończyłby się tragicznie.

Młodzieniec w tych okolicznościach całkiem zapomniał o swoich romantycznych planach i, opiekując się panem Alsonem, nawet nie pokazał się na promenadzie przez kilka następnych dni. W międzyczasie rzadko przebywał w domu i dopiero, gdy stan zdrowia mężczyzny się poprawił, chłopak odkrył, że na jego nazwisko przyszedł list Wojskowej Komendy Poborowej w związku z nadchodzącym nieoczekiwanie konfliktem zbrojnym, ogłaszający jego natychmiastowe wcielenie do wojska. Henry, nie mając wyboru, musiał natychmiast stawić się w wyznaczonym miejscu, przedtem wyjaśnił w liście wszystko Pati i nakazał matce, choć już też nie młodej kobiecie, zadbać o swojego wiekowego przyjaciela.

Nigdy nie dowiedział się, że w dzień przed śmiercią, pan Alson przepisał na niego swoją małą kwiaciarnię ani, że Pati, czekała na niego przez wiele lat, w nadziei, że, jak obiecał w liście, wróci i powie jej coś ważnego.

Dopiero na starość odważył się wrócić w swoje dawne strony, licząc gdzieś w głębi serca, że ona mignie mu na którejś ulicy, choć tak naprawdę w to nie wierzył. I choć sądził, że i piekarnia ze stoliczkami, i kwiaciarnia tuż obok już dawno zniknęły, to chciał zobaczyć jeszcze raz ten brukowany deptak pod wielkim, renesansowym mostem.


***


Dziewczynka siedzi na moście. Staruszek już gdzieś zniknął przejęty i zrozpaczony, lecz zarazem w jakiś sposób szczęśliwy. Po jej bladych policzkach płyną łzy i zachłystuje się powietrzem, łamiąc paznokcie o zimny, szorstki kamień balustrady. Niedbale wyciera twarz nadgarstkami, mocząc materiał koszuli. Pociąga nosem i dostrzega, że brzeg rękawa ubrudzony jest krwią. Szybko przeciąga palcami pod nosem i patrzy załzawionymi oczami na krew na swoich palcach. 

- Ach, cholera, dlaczego zawsze muszę się do tego doprowadzać, kiedy spoglądam w cudzą przeszłość… - mówi cicho, jakby z wyrzutem do samej siebie, próbując uspokoić swój oddech. – Ale przecież to mogło być całkiem inaczej, nie musi być tak, jak jest… 

Obejmuje się ciasno ramionami, wbijając przez ubranie paznokcie w bladą skórę na ramionach. Rzuca szybkie, pełne koszmarnego żalu spojrzenie na piekarnie. Ciągle jeszcze nie może przestać płakać.


***


- Patrz, widzisz tego pana? – powiedziała wychudła blondyneczka do małego chłopca, sprzedającego kwiaty na promenadzie. – Tam, zaraz za mostem… Idź do niego.

Chłopiec spojrzał w jej stronę i zamrugał zdziwiony. Potem kiwnął głową i ruszył w stronę kwiaciarni, naprzeciwko której stał niepewnie młody chłopak.

- Przepraszam – z wahaniem zagadał do nieznajomego chłopiec. – Skoro kwiaciarnia zamknięta, może kupi pan kwiatki ode mnie?

Chłopak spojrzał na dzieciaka odrobinę zaskoczony. Ale zaraz skupił wzrok na czerwieniących się płatkach w jego koszyczku.

- Frezja… - szepnął do siebie i uśmiechnął się do chłopca łagodnie. – Myślę, że tak, to dobry pomysł. Poproszę ten czerwony bukiecik…

Chłopak zapłacił za kwiaty, pożegnał się z małym sprzedawcą i ruszył w stronę piekarni zaraz obok.

- Cześć… Wyjdziesz do mnie na chwilę? – zawołał w drzwiach do dziewczyny za ladą.

Nie minęła minuta, a już była na zewnątrz, patrzyła na niego błyszczącymi oczami z piegowatej twarzyczki i czekała na jego słowa.

Blada dziewczynka w bieli, skryta za filarem uśmiechała się łagodnie, przytrzymując się kamiennej konstrukcji. Nie musiała już słuchać ich słów. Wiedziała jaka będzie odpowiedź.


***


- Annie! – woła chłopak, stojący na moście.

- Braciszku? – dziewczynka siedząca na kamiennej balustradzie odwraca się do niego przestraszona. Nieporadnie zakrywa twarz rękami.

- Nie powinnaś wychodzić ze szpitala – wypomina jej z irytacją, podchodząc bliżej. – Wiesz w jakim jesteś stanie, poza szpitalem nie jest bezpiecznie… Gdyby coś ci się stało, nikt nie umiałby ci pomóc…

- Przepraszam, Daniel… - mówi cicho i z poczuciem winy Annie, nie patrząc na niego. – Ja tylko chciałam dać komuś szczęście…

Na jej słowa chłopak szerzej otwiera oczy i podchodzi do niej szybko. Zmusza siostrę, by odwróciła się do niego i chwyta ją za nadgarstki.

- Weź ręce – mówi stanowczo.

Zrezygnowana dziewczynka opuszcza dłonie na kolana. Krew ciągle cieknie jej z nosa na poplamioną koszulę nocną. Jej brat nie okazuje zdziwienia, rzuca jej tylko pełne dezaprobaty spojrzenie i cofa się o krok.

- Dlaczego to zawsze tak wygląda, kiedy chcesz komuś dać szczęście? – warczy na dziewczynkę.

Ona nie odpowiada. Spogląda tylko z dół na promenadę. Daniel wędruje spojrzeniem za jej wzrokiem i wzrusza ramionami.

- Idziemy, musisz się umyć – rzuca łagodniej, łapiąc siostrę za rękę.

Przy promenadzie, obok kwiaciarni z kolorowym szyldem, zamkniętej przed momentem, staruszek pomaga żonie zamknąć śliczną, małą piekarnię. Uśmiechają się do siebie i wciąż są w sobie zakochani tak jak wtedy, gdy ofiarował jej bukiecik czerwonych frezji…



To mi się wydaje bardzo... hm... niedojrzałe, momentami niewiarygodne fabularnie i pełne wad, ale wydaje mi się, że ma jakiś fajny klimat, więc może komuś się spodoba ^^

piątek, 4 listopada 2016

Od jesieni do zimy - Część 4

Heeej... Ostatni fragment Od jesieni do zimy, tak bez przerwy, tydzień po poprzednim, bo jakaś niezadowolona jestem z tego tekstu... Tak jak ze wszystkich ostatnio :/ 
<głosy> Tak to jest jak się chujowo pisze...
O, moje początkowe objawy schizofrenii, jak miło, dawno się nie... słyszeliśmy ^^
Enjoy, aniołki...


Pani Anastazja dopiero wtedy dotarła do sierocińca. Po drodze zatrzymała się, żeby kupić papierosy.

- Co z tobą, młoda? – rzuciła, zapalając zapalniczkę, kiedy mijała podminowaną Klaudie siedzącą na mokrych schodach.

- Mogę fajka?

Kobieta spojrzała na drzwi i podsunęła jej paczkę.

- Ale tylko raz, bo Natalia urwie mi głowę – mruknęła, kiedy dziewczyna przypalała papierosa.

- Natalia to idiotka – prychnęła Klaudia.

- O co się znowu pokłóciłyście? – zapytała pani Anastazja bez zainteresowania i oparła się o kolumnę starej budowli.

- Nie, że pokłóciłyśmy… - odparła zakłopotana podopieczna, wpatrując się w wydmuchiwany przez siebie dym. – Po prostu mnie zwrzeszczała.

- No dobra, ale dlaczego? – dopytywała się kobieta, kryjąc rozbawienie. Ta dziewczyna jako jedna z niewielu potrafiła ją rozbawić. Lubiła ją.

- No, bo… Kurde! - zaczęła się znowu wściekać Klaudia. – Ten mały, pieprzony gówniarz znowu się znęcał nad Olką! Ja go pogoniłam i chciałam go opierdolić, ale on uciekł do Natalii i jak jej mówiłam, co on zrobił, to się na mnie wydarła! Może trochę za bardzo się wkurwiłam, ale ten gnój… No… Wie pani! – prychnęła i zaciągnęła się papierosem, tupiąc nerwowo nogą.

Starsza opiekunka obserwowała ją dłuższą chwilę.

- Strasznie klniesz jak się wściekniesz – rzuciła w końcu od niechcenia, przyglądając się swojemu papierosowi.

- Ta, wiem… - mruknęła dziewczyna w odpowiedzi. – W ogóle łatwo mnie ponosi. I strasznie się emocjonuję. Tak już mam, nie moja wina. Ludzie są różni, tak?

- Tak, Klaudia – zaśmiała się kobieta drwiąco. – Ludzie są cholernie różni.

- Myśli pani, że powinnam ją przeprosić? – zapytała po chwili milczenia, spoglądając na wychowawczynię przez ramię. - Albo ona mnie?

Pani Anastazja paliła przez moment, nie odpowiadając.

- Nie.

- To dobrze – mruknęła dziewczyna, obejmując rękoma kolana i opuszczając głowę.

Kobieta ostatni raz zaciągnęła się papierosem, zgasiła go na kolumnie i rzuciła w krzaki.

- Nie siedź tu za długo – rzuciła jeszcze do Klaudii, otwierając drzwi.

- Ok – powiedziała dziewczyna.

Pani Anastazja weszła do budynku.

Klaudia wypaliła do końca papierosa, rzuciła przed siebie i zgniotła nogą.

- Żeby zdechł, mały skurwiel – powiedziała spokojnie, wpatrując się w zamgloną ulicę za bramą.



Następnego dnia Antek zniknął. Natalia powtórzyła walkę z policją bliska histerii, a od pani Anastazji usłyszała tylko:

- Gówniarz zwiał po wczorajszym.

Klaudia poszła na długi spacer. Bała się.

Tomek nie wrócił. Antek też nie wracał. Czas mijał, a dzieci zachowywały się, jakby tego nie zauważyły.

- To mnie przerasta – płakała do telefonu Natalia, kiedy zadzwoniła jej matka. – Dzieciaki stąd uciekają, chociaż nikt im nic nie robi, policja ma to gdzieś, wszyscy mają to gdzieś! Mamo, dlaczego?!

- Zostaw to, Natka, zmień pracę, mówiłam ci, że to nie dla ciebie, za wrażliwa na to jesteś… - powtarzała jej matka.

Natalia szukała ich na własną rękę, Klaudia próbowała jej pomóc. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Nikogo przecież nie obchodzi co się stało z tymi dziećmi. To były trudne dzieci, problematyczne, dzieci z sierocińca, więc komu ich brakuje?

Dwoje dzieci zginęło w cztery dni. Nie wracają. Ale nic się nie zmieniło. Nikt nic nie wie. Przecież nic się nie stało. Oni tylko „zniknęli”, tylko „uciekli”. Wrócą jak się znudzą, więc kogo to obchodzi?



Do stycznia zniknęło jeszcze siedmioro dzieci z domu dziecka. Po trzecim policja podjęła jakieś anemiczne działania. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Nikt nie chce pomóc w poszukiwaniach.

- Długo pani tu pracuje? – zapytał policjant, rozmawiający z Natalią.

- Od maja zeszłego roku... – rzuciła automatycznie Natalia, wodząc zdenerwowanym spojrzeniem za biegającymi po podwórku dziećmi.

- I nikogo nie dziwi, że niedługo potem zaczęły znikać dzieci… - mruknął mężczyzna.

- Pan coś sugeruje?! – prychnęła, odwracając się do niego gwałtownie.

- Nie, skąd… Tylko, wie pani, to dziwne…

- Suń się pan! – warknęła Klaudia, przepychając się między policjantem i Natalią. – Dzieciarnia do środka! – krzyknęła, otwierając drzwi. Niemrawe głosy protestu uciszyła zdecydowanym: - Ale już! – i zwróciła się do opiekunki: - Chodź, Natalia, bo sfiksujesz od pilnowania ich na dworze…

- T-tak, zaraz przyjdę, Klaudia… 

- Tylko szybko… - mruknęła zmartwiona dziewczyna i rzuciła policjantowi gniewne spojrzenie.

- Ma charakterek… - westchną zirytowany funkcjonariusz i zapytał po raz kolejny: – Zaszły jakieś zmiany w ośrodku na krótko przed zniknięciami?

- Nie, naprawdę niczego nowego sobie nie przypominam… - westchnęła zmęczona. - Przepraszam, ale przerabiamy to już chyba dziesiąty raz, niczego nowego sobie nie przypomnę… 

- W porządku, gdyby jednak, proszę zadzwonić.

- Oczywiście, do widzenia. 

Kiedy policjant w końcu sobie poszedł, Natalia zamknęła się w swojej kanciapie i nie mogła przestać płakać. Kilka starszych dzieciaków wielokrotnie przychodziło i dobijało się do jej pokoju, ale konsekwentnie ich ignorowała.

Usłyszała, że ktoś idzie. Spodziewała się cichego pukania i nieśmiałych próśb…

Puk, puk.

- Natalia – głos pani Anastazji. Zmęczony i zirytowany. - Rusz dupę, jest jakiś problem.

To momentalnie doprowadziło ją do porządku. Otworzyła drzwi.

- Co się dzieje?

- Chodź.

Poszły na piętro. Na korytarzu, otoczona przez grupkę podopiecznych sierocińca, stała dwunastoletnia dziewczyna i ukradkiem wycierała łzy.

- Hania? – zdziwiła się Natalia. - Co ci się stało?

- Nie jej! – warknęła jedna z dziewczyn. – Chciała mu zrobić krzywdę!

- Suka – rzucił jeden z chłopaków.

- Chciała skrzywdzić naszego przyjaciela! – pisnął płaczliwie głosik jakiejś dziewczynki.

- Mówią o króliku – wyjaśniła pani Anastazja.

- Nic nie rozumiem… Gdzie… - nagle dotarło do niej, co powiedziała starsza wychowawczyni. - To pani wie o króliku?!

- O jakim króliku? – udała zdziwienie kobieta. – Nie, nie wiem. Nic nie wiem o żadnym króliku… - zaczęła odchodzić. – Ale skoro jesteś wprowadzona w temat świetnie sobie poradzisz, dzięki.

I zniknęła na schodach.

To czyste lenistwo, pomyślała zrezygnowana Natalia, zawsze zrzuca na mnie rozwiązywanie problemów.

- Dobrze, co się stało? – westchnęła Natalia. 

- Ta zdzira znęcała się nad Karym – oświadczyła spokojnie Klaudia, wychodząc z pokoju z królikiem na rękach. – Przytrzymasz go? – poprosiła, podając opiekunce zwierzątko.

- E… Co? Tak… - Przytuliła królika.

Klaudia podeszła powoli do Hani, zatrzymała się przed nią i przyjrzała jej się z powagą. Natalia zrozumiała o co chodzi, kiedy było już za późno. Klaudia wzięła błyskawiczny zamach i z całej siły uderzyła Hanię w twarz. Dziewczyna upadła ciężko na podłogę. Nikt nie próbował jej łapać, nikt też nie próbował powstrzymać Klaudii. Hania usiadła zdezorientowana, a Klaudia rozprostowała palce i strząsnęła dłoń.

- K-Klaudia… - wydukała skamieniała Natalia. – Ty…

- Ty suko! – wrzasnęła dziewczynka, zrywając się na równe nogi i rzuciła się na dziewczynę. Najstarszy z chłopaków złapał ją za nadgarstek, a ona straciła równowagę i znowu upadła.

Klaudia spokojnie wyjęła królika z rąk Natalii.

- Dzięki.

- Spokój! – wrzasnęła opiekunka niepodziewanie.

Podopieczni przestali się szarpać i patrzyli na nią w oczekiwaniu.

- Widziała pani, co ona zrobiła! – wrzasnęła Hanię.

- Klaudia… - powiedziała spokojnie Natalia, patrząc we wściekłe oczy starszej z dziewcząt. – Dlaczego to zrobiłaś?

- Bo widziałam jak znęca się nad Kerym – odpowiedziała zimno dziewczyna.

- Nic nie zrobiłam! Bawiłam się z nim! – zapłakała dwunastolatka, dalej siedząc na podłodze.

- Chyba nim! – wrzasnął chłopak, który ją wcześniej zatrzymał, sprawiając, że dziewczyna skuliła się, przestraszona.

- Klaudia, mogę? – zapytała Natalia, sięgając po królika.

-Mhm… - mruknęła Klaudia, obserwując uważnie kobietę.

Wychowawczyni wzięła od niej zwierzątko, podeszła do Hani, przyklęknęła przed nią i posadziła króliczka przed dziewczyną. Ker natychmiast cofnął się z piskiem i schował za nogą Natalii.

- On też kłamie? – powiedziała zimno Klaudia.

- Ale… Ale… Ja specjalnie nic złego…! – zapłakała dziewczyna. 

Natalia wstała z futrzakiem na rękach. Oddała go Klaudii.

- Po prostu zejdź mi z oczu – powiedziała Natalia i odeszła. Dzieci zrobią swoje, dzieci zdecydują. Dzieci postąpią tak jak trzeba. Nauczyła się już, że czasami trzeba zostawić sprawy w rękach dzieci.



Z jakiegoś powodu, kiedy wstała, wiedziała już, że Hani nie ma. Wiedziała, że nie wróci. Wiedziała, że żadne z zaginionych dzieci nie wróci. I była spokojna. Bardzo, przerażająco spokojna.

Przed swoją kanciapą natknęła się na Klaudię. Klaudia też była spokojna. Wydawała się wręcz zrelaksowana, kiedy mówiła:

- Nie ma jej.

A Natalia nie musiała pytać, bo zaczęła się już do tego przyzwyczajać. Po śniadaniu zadzwoniła na policje. Powiedziała, że zaginęła kolejna dziewczynka, dwanaście lat i nic więcej. Powiedzieli, że przyjadą. Przyjechali, powypełniali stosy papierów, zadali mnóstwo niepotrzebnych pytań. Przecież ona i tak nie wróci.

Cały dzień padał deszcz.

Natalia już chyba zaczęła się przyzwyczajać. Klaudii przestało to już nawet przeszkadzać.

Wieczorem, kiedy już wszyscy poszli spać, Natalia siedziała przy przerdzewiałym stole w kuchni i jadła ciastka, które po południu kupiła dla niej pani Anastazja.

Ktoś pukał do drzwi. Wstała i niechętnie, jak widmo, powlokła się do wejścia. Z ciastkiem w zębach otworzyła drzwi. Momentalnie poczuła jak serce jej staje.

- Dobry wieczór, dziecko – powiedziała smutno blada, zgarbiona staruszka z sękatą laską i dużym, wiklinowym koszykiem w rękach. – Wybacz późną porę. Mogę wejść?

- T-tak, proszę… - wyjąkała przerażona Natalia i odsunęła się, żeby kobieta mogła wejść.

Staruszka weszła do środka, wycierając buty. Natalia zamknęła drzwi, zastanawiając się, co powiedzieć.

- Nie mogłam przyjść wcześniej, miałam dużo pracy – powiedziała smutno kobieta.

- Natalio, co się… - dobiegł je głos Klaudii schodzącej po schodach. Urwała w pół zdania, kiedy zobaczyła nocnego gościa. – Dzień dobry… - powiedziała ostrożnie.

- Dobry wieczór, dobra dziewczynko – przywitała się kobieta. – Pójdziesz po Kera?

Dziewczyna tylko kiwnęła głową i pobiegła na górę.

- Po co pani przyszła? – wyrwało się Natalii.

Staruszka spojrzała na nią z żalem, wyciągnęła dłoń i, z trudem sięgając, dotknęła policzka Natalii.

- Wiedziałam, że będziesz się martwić – powiedziała, kręcąc głową ze zmartwioną miną. – Dzieciom łatwiej to zrozumieć, ale ty też to czujesz…

Klaudia schodziła już po schodach, niosąc zaspanego króliczka.

- Nie stało się nic złego, jest tylko lepiej. Pomógł, prawda? – zwróciła się do Klaudii.

Dziewczyna wyglądała na zdziwioną i sama niepewna dlaczego, odpowiedziała:

- T-tak.

- Widzisz? – odezwała się znowu do Natalii. – Uwierz w to. Nie stało się nic złego.

- Po co pani przyszła? – wyszeptała Natalia. Jej podświadomość zaczynała rozumieć.

- Muszę go zabrać – odpowiedziała smutno.

Klaudia mocniej przytuliła zwierzątko. Natalia gwałtownie zaczerpnęła powietrza.

- Cieszysz się, prawda, Natalio? – zapytała staruszka z ledwo zauważalną nutą złośliwości w głosie i sięgnęła po króliczka.

- Dlaczego? – zapytała nieszczęśliwym głosem Klaudia, kiedy kobieta delikatnie odbierała jej stworzonko z rąk.

Staruszka uśmiechnęła się smutno, wrzuciła królika do koszyka, gdzie błyskawicznie zakopał się w koc, i otworzyła drzwi.

- Dziękuję, że się nim opiekowałyście. Jesteście dobrymi dziećmi.

I wyszła.

- Czekaj! – zawołała dziewczyna.

Kobieta zatrzymała się w gęstej, szarej mgle i odwróciła do niej.

- Dlaczego? – zapytała Klaudia.

Staruszka długo patrzyła na przemian na opiekunkę i jej podopieczną.

- Przyszedł oddzielić dobre i złe dzieci, ale ostrzegałam, że nie je zbyt wiele. Przekarmiłyście króliczka.

Odeszła. Rozmyła się we mgle jeszcze zanim doszła do bramy.

- Klaudia – powiedziała cicho Natalia. – Dopiero to naprawdę mnie przeraziło.

Dziewczyna długo patrzyła za staruszką w milczeniu. Odwróciła się. Uśmiechała się.

- Dziwne – powiedziała radośnie. – Ja dopiero teraz jestem spokojna.





Dobrnęliście do końca? Wow. Podziwiam Was, ja na to patrzeć nie mogę, serio... Ale poczekajcie! Jeszcze sekundę życia na mnie zmarnujcie, ok? Plis. Jak to... no, albo cokolwiek tutaj Wam się podobało albo jak się nie podobało też... Jak to ktoś przeczytał po prostu... *załamuje ręce, bo nie ma pojęcia o promowaniu bloga i nie rozumie internetu, nie rozumie, co robi* Maźnijcie jakiś komentarz, cokolwiek, bo ja nie wiem czy mam ćwiczyć i próbować dalej, skierować swoją karierę na bardziej ambitne tory (mogłabym na przykład zostać szambonurkiem), czy w ogóle od razu się zabić... No, jak to ktoś przeczytał... Dobranoc...

sobota, 29 października 2016

Od jesieni do zimy - Część 3

Jestem, nie umarłam, jak ktoś w ogóle zauważył, że się trochę spóźniłam... Ktoś serio to czyta? Sorki, sorki... Książka, którą czytam mnie przygniata. Enjoy...



Niedługo potem, któregoś dnia, kiedy Natalia wstała, nigdzie nie było jednego z podopiecznych. Pani Anastazja przyszła trochę wcześniej niż zwykle. Przez cały dzień wmawiały sobie, że wyszedł po prostu, nic im nie mówiąc. Po kolacji usiadły przy metalowym, przerdzewiałym kuchennym stole, przeszkadzając w zmywaniu starej kucharce, która czasem rzucała do nich jakieś gniewne uwagi. Nie odzywały się do siebie, dopóki nie wyszła przed dziesiątą, nie odpowiadając na ich pożegnanie.

- Uciekł, gówniarz – mruknęła pani Anastazja, zapalając papierosa.

- Tomek nie uciekł, coś się musiało stać… - martwiła się Natalia, bawiąc się uchem kubka z herbatą.

Starsza kobieta parsknęła kpiąco.

- No, co?! – wzburzyła się młodsza wychowawczyni. – Pani tak zawsze z góry zakłada, że ludzie to jakieś wszy najgorsze i robią same złe, nieodpowiedzialne rzeczy…

- Bo tak jest – odparła kobieta ze znudzeniem.

Natalia pisnęła z irytacją, wciskając pięści między uda. Zgarbiła się i odwróciła wzrok.

- Co my robimy źle? – zapytała smutno. – Tak bardzo się staramy, a oni się przed nami bronią…

Pani Anastazja otworzyła szeroko zdumione oczy, prostując plecy. Dłuższą chwilę wpatrywała się w swoją towarzyszkę, po czym zamrugała szybko kilka razy i prychnęła pogardliwie.

Natalia odwróciła się gwałtownie w bojowym nastroju.

- Daj se siana, dziecko – rzuciła starsza kobieta, osuwając się niżej na krześle i kierując wzrok na drzwiczki szafki. – Jesteś młoda, naiwna i nie znasz życia… Powinnaś zmienić pracę. Ludzie to chuje, rozumiesz? A dzieciaki zawsze uciekały z bidula, nie zmienisz tego. Zresztą niektóre też z domów uciekają… - Zaciągnęła się papierosem i zrobiła dłuższą przerwę. – I kogo to obchodzi? Będzie głodny albo zmarznie - wróci. Albo nie. Może nigdy nie wróci.

- Powinnyśmy powiadomić policje – wycedziła Natalia, a pod stołem ukrywała zaciśnięte ze złości pięści.

- Nie będą go szukać – machnęła ręką pani Anastazja, niechcący strząsając popiół z papierosa na podłogę. – Nigdy ich nie szukają. Tych dzieciaków. Kiedyś się zgłaszało, to mówili, że „wróci” albo „się znajdzie”, albo po prostu „uciekł” i że się rozejrzą. A potem wracał. Albo nie. I wtedy go trochę szukali. Krótko – wzruszyła ramionami. – Ale w końcu i tak nie wracał.

- To co, mamy nic nie robić?! – nie wytrzymała w końcu młoda kobieta.

- Nie no, skąd – zaprzeczyła jej oponentka z jakąś niemrawą gorliwością, wstając nieśpiesznie i powoli wyszła z kuchni, budząc zdziwienie Natalii. Po chwili wróciła, wybierając numer na słuchawce stacjonarnego telefonu. – Musimy do nich zadzwonić.

Siedząca na krześle rozmówczyni, obserwowała ją czujnie, kiedy przykładała słuchawkę do ucha.

- Dobry wieczór, chciałam zgłosić zaginięcie… tak… dzwonię z sierocińca, mój piętnastoletni podopieczny zniknął nad ranem i ciągle nie wrócił do domu… - kobieta uśmiechnęła się krzywo, nacisnęła przycisk na słuchawce i z głośnika rozległ się głos funkcjonariusza:

- … konieczne? Proszę się zastanowić, dzieci w tym wieku często uciekają z domów. Zwłaszcza z sierocińca. Nastolatki się buntują, chce pokazać, że nie ma pani nad nim władzy, znudzi mu się, to wróci. Często mamy do czynienia z waszymi podopiecznymi… Proszę jeszcze poczekać, jeśli nie wróci jutro, czy pojutrze, poszukamy go.

- Jasne, rozumiem – rzuciła pani Anastazja. – Dobranoc – i się rozłączyła. – Widzisz? – rzuciła zaczepnie do Natalii i odłożyła słuchawkę na stół. – Nikogo to nie obchodzi. Taką tu mamy policje. Cholerne zadupie – westchnęła. - Po prostu to zostaw, dziewczyno. Tomek pewnie wróci.

- A jak nie? – odparła zrezygnowana dziewczyna.

- To zgłoszę zaginięcie – wzruszyła ramionami i zawróciła do drzwi. Zatrzymała się jeszcze w progu. – Nie przywiązuj się, Natalia. Bo złamią ci to wrażliwe serduszko. Dobranoc

Kiedy kobieta wyszła, Natalia oparła głowę na blacie stołu i zasłoniła ją rękami. Wiedziała, że nie zaśnie tej nocy, więc długo jeszcze siedziała przy kuchennym stole, trawiąc ciężkie słowa pani Anastazji i policjanta ze słuchawki.



Dwa dni później zgłosiły zaginięcie. Funkcjonariusz wypełniał papiery ze znudzeniem, kiedy pani Anastazja bez zainteresowania podawała mu potrzebne informacje.

- To jakaś farsa! – wykrzyknęła Natalia, kiedy opuściły posterunek.

- Przestań się burzyć, dziewczynko… - prychnęła kobieta, zapalając papierosa. – Chcesz to go szukaj, nikt ci nie broni.

- A żebyś wiedziała, że będę! – warknęła i przyśpieszyła kroku. 

Dotarła do sierocińca, akurat w momencie, kiedy wychodziła z niego Ania, wolontariuszka, zajmująca się czasem młodszymi dziećmi.

- Pani Natalio! – zawołała wesoło, kryjąc lekką irytacje. – Już się bałam, że pani też zniknęła… Przepraszam, muszę już iść do domu.

- Tak, przepraszam cię. Dzięki, Anka. Do wiedzenia – zawołała za nią.

- Do widzenia – odkrzyknęła jeszcze dziewczyna i zniknęła za bramą.

Natalia musiała poczekać aż przyjdzie pani Anastazja, bo nie mogła zostawić dzieciaków samych. Usiadła na skrzypiącej kanapie w świetlicy i wpatrywała się w okno. Nieliczne dzieci, zbyt małe, by wychodzić same popołudniami, zajęte sobą, nie przerywały zabawy. Podniosły głowy dopiero na głośny pisk, dobiegający z piętra:

- Nie! Zostaw!

A po nim wściekły wrzask:

- Co ty robisz, ty mały psychopato?! 

Natalia zerwała się na równe nogi, kiedy do pomieszczenia wpadł ośmioletni Antek. Mały blondynek przebiegł przed grupką dzieciaków, burząc ich misterną budowle z klocków i schował się za Natalią. Maluchy tylko przez chwilę podnosiły piskliwe skargi, bo do pokoju wpadła Klaudia.

- Chodź tu, trollu, zatłukę cię! – wrzasnęła, nie zwracając uwagi na Natalię. Antek wychylił się zza nogi opiekunki i pokazał dziewczynie język.

- Klaudia mnie męczy! – zaskowytał, kierując zrozpaczony wzrok na Natalię.

- Ja ciebie, purchawko niemyta?! To coś ty Olce znowu robił?

- Stop! – warknęła Natalia, robiąc krok w stronę Klaudii. – Kto i co komu znowu robi? – zapytała groźnie.

Chłopiec milczał, przestraszony złością wychowawczyni. Na Klaudie jednak nie działał gniew opiekunów, więc szybko wykorzystała okazje:

- Ten mały kretyn…

- Klaudia! – krzyknęła opiekunka.

- No co?! – wściekała się dalej dziewczyna. - Sama powinnaś wiedzieć, że to bydle jest, nie dziecko! A ty bronisz takie wredne robale tylko dlatego, że są mniejsze!

- Co zrobił? – zapytała przez zaciśnięte zęby kobieta.

- No przecież mówię! Drań podpalił Oli zeszyt!

W pomieszczeniu zapanowała cisza.

- Co zrobił? – powtórzyła chłodno Natalia.

- Wziął pieprzoną zapalniczkę, wyrwał Olce zeszyt i podpalił, kurwa mać! – wrzasnęła i wybiegła z pomieszczenia. Po odgłosie kroków, można było stwierdzić, że wyszła na dwór.

Natalia złapała Antka za rękę i ruszyła na górę. Przeszła przez korytarz i weszła do pokoju, w którym mieszkała siedmioletnia Ola. Dziewczynka klęczała na środku pokoju i cicho płakała, w ręku miała nadpalone kartki. Czarny ślad na podłodze przed nią, niewątpliwie był pozostałością po pośpiesznym gaszeniu zeszytu przez Klaudie.

Ola nawet nie zwróciła na nich uwagi.

- Antek? – powiedziała Natalia, wpatrując się w chłopca, którego trzymała mocno za nadgarstek. – Masz coś do powiedzenia?

Milczał. Ola uspokoiła się trochę i spojrzała spłoszona na opiekunkę. Spojrzała przestraszona na popiół rozsypany na podłodze, szybko wstała i cofnęła się kilka kroków, gniotąc w dłoni resztki popalonego zeszytu. Natalia uśmiechnęła się do niej smutno i nagle pomyślała, że lepiej by było, gdyby to Klaudia rozwiązała ten problem. Ona sama nie mogła ukarać go sprawiedliwie. Jako wychowawczyni nie mogła go przecież uderzyć, nie mogła powiedzieć mu co o nim teraz myśli, nie mogła go skrzywdzić, chociaż na to zasługiwał.

- Tłumacz się – warknęła, popychając lekko chłopca w stronę okna, po czym cofnęła się i zamknęła drzwi. – Chodź do mnie, Ola – szepnęła do dziewczynki, starając się pozbyć groźnego brzmienia w głosie. Nie udało jej się to, sądząc po przerażonym spojrzeniu dziecka, kiedy do niej podchodziło.

- No, mów – syknęła, ale dalej nie usłyszała od Antka ani słowa. Wzięła głęboki oddech i pogłaskała Olę po miękkich włoskach. – Zrobiłeś to, co powiedziała Klaudia? – zapytała spokojnie.

Nie odpowiedział.

- Ola, czy Antek… - zaczęła Natalia.

- Tak… - burknął cicho chłopiec, przerywając jej.

- Dlaczego? 

Nie odpowiedział.

- Rozumiem… Masz coś jeszcze do powiedzenia?

- Nie.

- Tak właśnie myślałam – westchnęła smutno. – Idź do siebie, Antek i nie proś mnie o nic.

Chłopiec ruszył szybko w stronę drzwi, ale zatrzymała go gestem.

- I jeszcze jedno – dodała. – Pamiętasz wycieczkę, na którą miałeś jechać w przyszłym tygodniu z klasą? Nie jedziesz. – uśmiechnęła się słodko.

- Ale, Natalia! – pisnął.

- Pani Natalia – warknęła na niego. – Precz. Do siebie.

Chłopiec już zaczynał płakać, kiedy wybiegał z pomieszczenia i prawie pożałowała kary, którą wymierzyła, ale wtedy Ola ścisnęła materiał jej tuniki, cicho popłakując.

- Nie martw się, Ola – powiedziała do dziewczynki, klękając przed nią i głaszcząc ją po głowie. – Zadzwonię do twojej nauczycielki i wytłumaczę jej wszystko, dobrze?

- Mhm… - zgodziła się dziewczynka, kiwając głową.

- Umyj buzię i idź się pobawić z resztą na dole, dobrze?

- Dobrze – odpowiedziała dziewczynka, pociągając nosem i wyszła.

Natalia posprzątała popiół, schowała szczątki zeszytu Oli w szufladzie kredensu i zeszła na dół, żeby zająć się zdezorientowanymi dziećmi.




Coraz bardziej mam wrażenie, że moje teksty są obraźliwe dla ludzi, którzy zmagają czy też zmagali się z poruszanymi przeze mnie sprawami... W tym konkretnym przypadku mogłabym się bronić tylko tym, że tło nie jest główną myślą tej historii... Ale nie chcę się bronić, bo moja ignorancja jest niepodważalna... Dlatego jeżeli ktoś (ktoś może? ktokolwiek? serio) poczuje się urażony, albo uzna, że ktoś mógłby się poczuć urażony... proszę mnie bez krępacji opieprzyć (ale miejcie na uwadze, że ludzie są różni, ok?)