czwartek, 26 października 2017

Oswoić śmierć

*wygląda nieśmiało spod biurka*
Dzień dobry? Ja chciałam nieśmiało przeprosić niedobitki, ciągle z jakiegoś powodu zaglądające w to miejsce i serdecznie pozdrowić nowo przybyłych...
Okej. Ostatnio mam dużo na głowie, studia, przeprowadzka, nowa praca i jeszcze życie mi się troszkę sypie, więc nie bardzo miałam czas. W dodatku podjęłam już jakiś czas temu pewien duży i ambitny projekt, ale o tym może kiedy indziej ;)
Napisałam coś i mam nadzieję, że uda mi się znowu częściej pisać krótkie formy pomiędzy katowaniem projektowych postaci.
Więc tradycyjnie: enjoy! 


Ciemno. Nad traktem przez ciężkie, szare chmury przebijało zachodzące słońce, rzucając nielicznym podróżnym pod nogi swoje ostatnie czerwone promienie.

W tumanach siwego kurzu gnał jeździec. W pędzie, z daleka można by pomyśleć, że wyglądał całkiem zwyczajnie - jak goniec czy nawet uciekający przed strażnikami złodziej. Ale to nie był zwyczajny koń. Ani zwyczajny jeździec…

Doświadczony myśliwy rozpoznałby, że szkielet galopujący z niemożliwą dla żadnego żywego stworzenia prędkością, należał do łosia. Ogromnego samca o imponującym porożu. Jednak wędrowcy, którzy, roztrącani przez gnającego stwora, przewracali się i przekrzykiwali w przerażeniu, widzieli tylko poczerniałe, nagie kości i, jeśli zdążyli ją dostrzec – uczepioną grzbietu dziewczynę. 



Milian dyszała, jedną ręką wciąż trzymała się rogów swojego wierzchowca. Drugą rozpaczliwie chwytała za nieustannie poruszający się bark. Poroże wyślizgnęło jej się z ręki. Zsunęła się niżej. Jej palce desperacko złapały za ciemne, grube żebro. Siedziała zbyt wysoko na grzbiecie zwierzęcia, wnętrze ud miała poobijane o potężne wyrostki kręgosłupa. 

Nie widziała drogi, od pędu oczy zachodziły jej łzami. Nogami szukała oparcia tam, gdzie powinien być brzuch, ale wciąż chwiała się na twardych kręgach. Bolało ją obite, wymęczone ciało i opadała z sił. Raz za razem jej ręce i nogi drgały w niekontrolowanym skurczu. Myślała tylko o jednym – nie spaść. 

Wrzasnęła z bólu, kiedy szkielet skręcił i łopatka zwierzęcia przycięła jej zaczepione o żebra palce. Ręka puściła. Kolejny ruch zwierzęcia ją uwolnił. Milian się trzęsła. Nie mogła na nowo złapać żadnej z kości. Obolała dłoń pulsowała. 



Nic już nie widziała. Oplotła nogami kręgosłup i objęła ramionami klatkę piersiową szkieletu. Przytuliła policzek do szorstkich żeber. Zacisnęła powieki. 

Wytrzyma. Musi wytrzymać. Musi wiedzieć. 



Nie wiedziała, ile czasu widmowy łoś gnał przed siebie. Czasem skręcał w las, czasem biegł gościńcem, albo wręcz środkiem miasta. Nie wiedziała, czy ludzie go ścigają, nie wiedziała, czy ktoś potem o nim mówił. Czy ktokolwiek ją zauważył. 

Ledwie przytomna, z trudem zmuszała dłonie do histerycznego uścisku na kościach i chyba płakała, ale nawet tego nie była pewna. Wiedziała, że jest brudna, mokra od potu i strasznie głodna. 

W końcu zwierze zwolniło i zaczęło leniwie sunąc między drzewami. Milian poruszyła na próbę jedną ręką i zawyła z bólu. Wyprostowała się z trudem i rozejrzała. Dyszała z wysiłku. Był wieczór. Była w lesie. Poczuła lekki wiatr na skórze i zapach krwi. 




Dopiero kiedy szkielet się zatrzymał, usłyszała coś poza szumem wiatru. Szloch i nierówny, cichy oddech… 

Spojrzała w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. 

W ciemności, dokładnie na wprost głowy łosia, leżał zakrwawiony człowiek. Wił się niezgrabnie, postękując i kaszląc. 

- Co to jest? – wycharczał. – Boże… Odejdź... Odejdź! – wrzasnął na istotę, ale ona ani drgnęła. – Umieram? Boże… Nie… Nie… 

Milian przez chwilę czekała, spodziewając się, że jej wierzchowiec zerwie się dzikim galopem, ale niewzruszony szkielet wpatrywał się w mężczyznę pustymi oczodołami. Ześlizgnęła się z jego grzbietu. 

Nogi się pod nią ugięły i padła bezwładnie na ziemię. Mężczyzna spojrzał na nią, przerywając łkanie. 

- Kim jesteś?! Odejdź! Zabierz swojego potwora! Odejdźcie! 

W obliczu człowieka musiał czuć się pewniej. Musiał wierzyć, że jeszcze z tego wyjdzie. 

Milian wsparła się o piszczel zwierzęcia i podniosła się niepewnie. 

Dopiero kiedy stanęła na nogach, przyjrzała się mężczyźnie. Jego kręcone włosy były mokre od potu. Od kaftana, który miał na sobie poobrywano guziki, a materiał był zesztywniały od zaschniętej krwi. Dziewczyna chwilę wpatrywała się w ogromną brązową plamę, po czym przeniosła wzrok na siną twarz nieznajomego. Widziała, że nawet najlepszy lekarz niewiele już może dla niego zrobić. 

- Długo tu jesteś? – zapytała cicho, zbliżając się do niego. 

- Dzień… Dwa… – wyjęczał tamten, jakby zapominając o czarnym szkielecie, stojącym nad nim. Wyciągał rękę do Milian. 

Dziewczyna uklękła przy nim i podała mu rękę. Mężczyzna chwycił ją desperacko i przyciągnął ją do siebie. 

- Czemu tu jesteście? – wyszeptał. 

Pokręciła głową. 

Nie zapytał o nic więcej. Kiedy się poruszyła, ścisnął mocniej jej rękę. Wyciągnął drugą, całą w ziemi i wyschniętej krwi. Dotknął policzka Milian. Przytrzymała jego drżącą dłoń. 

- Ile to jeszcze będzie trwać? – wydusił z siebie. 

Minęła sekunda i jego ręka opadła, przelewając się przez palce Milian, a oczy zgasły, wciąż otwarte. Jego martwy wzrok padł na stróżujące nad nimi stworzenie, kiedy martwa, bezwładna głowa się przechyliła. 

Milian nie poruszyła się. Wpatrywała się w nieboszczyka, niezdolna do najmniejszego ruchu. Ciągle trzymała dłoń przy policzku, jakby wciąż tkwiły w niej zakrwawione palce.

W końcu wyciągnęła rękę i opuściła powieki zmarłego. Wstała i wytarła łzy rękawem, rozmazując brud, pot i krew. 

Odwróciła się do górującego nad nią potężnego szkieletu. 

- Ty… - zaczęła spokojnym szeptem. - Zastanawiałam się dlaczego przyszedłeś… Dlaczego akurat do nas. To ty go zabiłeś, prawda? I tego człowieka. Jego też… 

Łoś nawet nie drgnął. 

- Ale nie można mu było pomóc, prawda? Tak jak mojemu bratu… prawda? – ostatnie słowo wypłakała. Nie mogła do niego podejść, nie była w stanie opaść na ziemię, choć nie miała też siły ustać na nogach. Ramiona jej drżały. 

Ciężka, ciemna czaszka skierowała się w jej stronę. 

- Kie-kiedy zobaczyłam cię znowu… Myślałam, że… że mogę cię złapać… że mogę… że powinnam cię powstrzymać… - Rozszlochała się głośno. Wycierała oczy brudnymi rękawami. – Miałam nadzieję – zaśmiała się. – Że mogę to cofnąć, wiesz? 

Stała i płakała jak dziecko, pod czujnym wzrokiem bezokiej czaszki. 

Kiedy szloch przeszedł w chlipanie, Milian spojrzała w czarne oczodoły szkieletu. 

- Zabierz mnie ze sobą… - poprosiła. 

Łoś podszedł do zwłok mężczyzny, położył się obok i oparł na nich łeb. 

Milian uśmiechnęła się słabo. 

Była naprawdę zmęczona. 

Padłaby obok stworzenia, ale jej odpoczynek wymagał jedzenia i ognia… 



Gnała na kościanym grzbiecie swojego towarzysza. Nauczyła się już chwytać odpowiednie żebra i układać nogi pod nimi. Jej oczy przyzwyczaiły się do pędu. Widziała jak krajobraz rozmazuje się wokół niej. Widziała ludzi, którzy po zetknięciu z nimi, targnięci nagłym przerażeniem zaraz wracali do swoich spraw, jakby nic się nie zdarzyło. 

Wiatr szarpał jej czerwone włosy. Była pewna, że wcześniej były po prostu rude. Była pewna, że kiedyś bardziej doskwierał jej głód. I była pewna, że kiedyś bardziej przerażała ją śmierć. 

Kiedy zatrzymali się pod murem miasta, na wprost leżącej w zaroślach, półprzytomnej dziewczyny, Milian zsiadła ze szkieletu. Przyjrzała się blademu, wychudłemu ciału. 

Dziewczyna mamrotała pod nosem, kręcąc głową, a z nosa ciekła jej krew. Otworzyła podkrążone oczy i zaśmiała się na ich widok. 

- Już będzie dobrze – szepnęła Milian, podchodząc do niej. 

- Nareszcie – odparła umierająca, wpatrując się w szkielet. 

Uśmiechnęła się i zamknęła oczy.





Całkiem jestem zadowolona z tego tekstu i mam jeszcze jeden w zanadrzu ;) Liczę, że uda mi się utrzymywać jakiś poziom jeżeli chodzi o regularność. W przyszłym miesiącu powinno mi się udać ogarnąć już swoje życie o tyle o ile, więc jakoś to będzie. Chyba.
Tak że ten... Do następnego ;*

piątek, 14 kwietnia 2017

Powód by nienawidzić

Z "raz na tydzień" zrobiło mi się "raz na dwa - trzy tygodnie"... Ups? No... Tak, że tego... Patrzcie, tekst! No... słowa, litery, takie tam... zdania też. No i sens jest. Fajne jest, mi się podoba... Enjoy! <3



Elegancko ubrany mężczyzna zatrzymał się w drzwiach zakładu krawieckiego i omiótł wzrokiem brudną, śmierdzącą ulicę. Uśmiechnął się pod nosem na widok kilku bezdomnych dzieciaków, wglądających płochliwie zza rogu budynku. Kiedy najmłodszy z nich ruszył ku niemu z pełnym nadziei uśmiechem, prychnął pogardliwie i odwrócił się do starego krawca, odprowadzającego go do drzwi. 

- Mam nadzieję, że zdążysz z zamówieniem do przyszłego tygodnia – powiedział uprzejmym, ale stanowczym tonem, jakiego używał zawsze w stosunku do rzemieślników spełniających jego oczekiwania. Kątem oka widział jak starsza dziewczynka, kręcąc głową, ciągnie do tyłu chłopca, który chciał do niego podejść. – Wyjeżdżam w interesach i potrzebuję tego żakietu.

- Oh, jakieś wielkie przedsięwzięcie, panie? – zapytał grzecznie krawiec. 

- Nic ponad zwykły szacunek dla kontrahenta… - odparł znudzonym głosem elegant, przebiegając wzrokiem po grupce sierot, które teraz szeptały między sobą nerwowo i rzucały na niego niespokojne spojrzenia.

Fuknął, przewracając oczami. Krawiec wzdrygnął się zdenerwowany. Dzieci ucichły.

- Przepraszam, panie Taillors – westchnął klient, spoglądając na rzemieślnika łagodnym, zmęczonym wzrokiem. – Ta podróż jest mi całkowicie nie w smak. Zwłaszcza teraz, kiedy magazyny stoją takie zaniedbane…

- Jak to tak, mój panie? – dopytywał krawiec. Wyraźnie starał się wyrazić tylko tyle zaciekawienia, ile wypadało. - Co się stało?

Mężczyzna rozejrzał się konspiracyjnie i nachylił do niego.

- Wyznam panu w sekrecie – powiedział cicho i ze zmartwieniem. – Że moi stróże wcieleni zostali do wojska i moje magazyny stoją teraz bez ochrony. Został tylko jeden stary strażnik. – Wyprostował się i dodał swobodnym tonem: - Jednak nie mogę już zwlekać z wyjazdem i jestem zmuszony zająć się tym po powrocie… Mogę liczyć na pana dyskrecje, jak mniemam…

- Oczywiście, mój panie – zapewnił krawiec z przerażeniem w oczach. – Pan nie znajdzie do przyszłego tygodnia nowych stróżów? – dodał cicho, z płochliwą troską.

- Jak długo ich brak pozostanie tajemnicą, brak stróżów jest lepszy niż powierzenie bezpieczeństwo towaru pierwszym zainteresowanym prostakom. Rozkradliby wszystko, pasożyty.

- Oczywiście, milordzie – kiwnął głową zmieszany rzemieślnik.

- W tym mieście sztuką jest znaleźć uczciwego człowieka – powiedział bogacz, krzywiąc się z obrzydzeniem. – Wszędzie pełno próżniaków i złodziei – rzucił gniewne spojrzenia w stronę brudnych, wychudzonych dzieciaków, które cofnęły się zlęknione.

- Tak, panie…

Bogacz uśmiechnął się do spiętego mężczyzny.

- Ciebie to oczywiście nie dotyczy, Taillors. Do widzenia. Przyślę kogoś po moje zamówienie.

- Do widzenia, panie – wyjąkał krawiec, i pośpiesznie ukrył się za drzwiami zakładu.

Nad szarą ulicą unosił się smród jedzenia z marnej gospody, było zimno i właśnie zaczynał padać lekki, późnojesienny deszczyk. Ludzie szli przed siebie, uderzając butami o mokry bruk, niewiele rozmawiając.

Wygłodzone dzieci pod zakładem krawieckim rozmawiały, podekscytowane.



Dziewczyna leżała brudna i mokra na zarzyganym, szorstkim bruku cuchnącego zaułka. Znowu zrobiło jej się zimno, więc powoli sięgnęła po wilgotny koc, żeby zaraz odrzucić go niemrawo, pod wpływem uderzenia gorąca.

Zdawała sobie sprawę, że nie dożyje nocy. W jakiś sposób przyjmowała to z ulgą. Jeszcze dwa dni temu chciała wyzdrowieć, chciała żyć, wierzyła, że będzie jeszcze żyć. Ale przez te dni umarło tylu ludzi, że nie miała już złudzeń. Gdyby tylko nie poszła za tą plotką…

Spojrzała na wylot zaułka. Jakiś chwiejący się człowiek zatrzymał się i zwymiotował nędzny ostatni posiłek. Przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym oparł się o mur i opadł wzdłuż niego, jęcząc słabo. Już nie wstaniesz, pomyślała bez emocji dziewczyna, zdechniesz tutaj. Oboje tu zdechniemy, rzygając żółcią i nie mając nawet siły wypełznąć z kałuży własnych wymiocin. 

Widziała, jak mężczyzna błaga o pomoc damę w błękitnej sukni, przemykającą ulicą pod ażurowym parasolem, stukając nieznośnie obcasami pantofelków. Dama odskoczyła od żebraka, ściskając mocniej cieniutką rączkę parasolki i odeszła niemal biegiem. Rytmiczny stukot jej obcasów niósł się echem w głowach konających.

Dziewczyna spojrzała w niebo, ignorując jęki swojego przypadkowego zdychającego towarzysza. Z daleka dobiegał głos fortepianu, na którym ktoś grał wesołą, skoczną melodię. Deszcz przestał padać już dawno, ale nad sobą wciąż widziała ciężkie kłęby ciemnych chmur. Mimo wszystko żałowała, że już nie zobaczy słońca.



Kobieta zdjęła śniade dłonie z klawiszy i położyła je na kolanach. W powietrzu unosiły się ostatnie nuty piosenki. Patrzyła przez chwilę na przyjaciela. Siedział w fotelu z miękkim ciemnozielonym obiciem w jej przestronnym apartamencie na drugim piętrze kamienicy. Wpatrywał się z żalem w ulicę za oknem.

- Ciekawe, czy będę musiał znaleźć nowego krawca… - szepnął do siebie.

Jego przyjaciółka obserwowała go jeszcze chwilę, po czym wstała i podeszła do misternie zdobionego stolika szachowego, który przed nim stał. Wysunęła szufladę i złapała przypadkową figurę. Pomachała mu nią przed twarzą.

- Może partyjka szachów na poprawę humoru? – zapytała wesoło.

Odwrócił się od okna bez zainteresowania i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnął się smutno.

- Skoro chcesz…

Rzuciła okiem na ciemne ulice. Pod witryną sklepu po przeciwnej stronie ulicy z trudem trzymał się na nogach jakiś człowiek uczepiony muru, parę metrów dalej leżały zwłoki małej dziewczynki. W tej części miasta odbywał się prawdziwy pomór… Przeniosła wzrok na towarzysza. Rozstawiał figury na szachownicy. Usiadła w drugim fotelu i zaczęła rozstawiać swoje.

- Właściwie dlaczego naopowiadałeś w okolicy, że wyjeżdżasz? – zapytała, kiedy wszystkie figury stały już na odpowiednich miejscach.

- Żeby wiedzieli, że nikt nie pilnuje magazynów – wyjaśnił, czekając na jej otwarcie.

Parsknęła cicho i wykonała pierwszy ruch.

- A niby co byś zrobił, gdyby ktoś próbował okraść twój magazyn? Pewnie nawet byś nie wiedział, że ktoś go okrada…

- Sądzę jednak, że niektórzy czują się pewniej, myśląc, że mnie nie ma…

- Dlaczego to zrobiłeś? Tak naprawdę? – zapytała po kilkunastu kolejnych ruchach.

- Dlaczego zrobiłem co?

- To wszystko – niedbale machnęła ręką w stronę okna. – Ten fałszywy wyjazd, brak straży, cała ta prowokacja i…

- I co? – zapytał, uśmiechając się kpiąco i bawiąc zbitym koniem.

- Ta cała rzeź – powiedziała w końcu, wzruszając ramionami. – Wiesz… Głód, wielkie, niechronione magazyny… Zatrułeś nawet dobry towar… - Przesunęła wieże. - No, po co?

Spojrzał przez okno, jakaś obdarta kobieta padła na środku drogi, rozchlapując błoto wokół siebie. Oboje wiedzieli, że nie da rady sama się podnieść i za jakiś czas ktoś bezceremonialnie zepchnie jej ciało pod mury budynków albo rozszarpią je bezdomne kundle.

- To miasto jest przepełnione różnego rodzaju szumowinami – powiedział cicho, a jego głos ociekał jadem. – Za dużo w nim włóczęgów, żebraków i złodziei… Oni wszyscy powinni zdechnąć.

- A co z dziećmi żebraków, włóczęgów i złodziei? I z ludźmi zbyt starymi lub chorymi, by podjąć jakąkolwiek pracę? - pytała bez zainteresowania, przesuwając palcem po dolnej wardze i w skupieniu obserwując sytuacje na szachownicy.

- Ci, którzy kradną, są złodziejami – skwitował krótko.

W końcu przestawiła gońca szybkim, pełnym irytacji ruchem. 

- Ty widzisz bandę złodziei, a wiesz, co ja widzę? Bezsilnych, głodujących ludzi, którym tacy jak my powinni pomóc.

W bawialni pachniało paloną jabłonią i herbatą z imbirem. Drogie książki w skórzanych oprawach stały na czyściutkich półkach, ustawione przez służbę w idealnie równe rzędy. Czarny fortepian błyszczał w złotym świetle kominka, który roztaczał w pomieszczeniu rozkoszne ciepło. Odrestaurowane antyczne fotele były miękkie i wygodne, a szachy tak nieziemsko pięknie wykonane.

- Dlaczego właściwie się ze mną przyjaźnisz? – zapytał nagle, wpatrując się w chaotyczne ustawienie na szachownicy.

Spojrzała na niego szybko, jakby przestraszona, i odwróciła wzrok.

- Kiedyś byliśmy tacy jak oni… - odparła cicho, kuląc się w fotelu. 

- A teraz?

- Teraz jestem taka jak ty…





Podobało się? Mam nadzieję. Do kiedyś ;*

środa, 22 marca 2017

Niezamknięte szuflady

Jestem sierotą życiową i robiłam komplikacje, ale wyjaśniłam (głównie samej sobie, z pewną pomocą) parę rzeczy i teraz powinnam powoli zmartwychwstać... 
Tak więc... To jest moja mała, infantylna przypowieść. Powstała totalnie z wewnętrznej potrzeby, więc na Nobla mi nie zapracuje, ale i tak ją lubię... Enjoy!




Spoglądałem na szafę, na wysuniętą, pustą szufladkę z wymownym napisem. Szybko odwróciłem wzrok. Nie, nie pójdę, pomyślałem, desperacko przeglądając głupie obrazki w Internecie. Nie będę przepraszać!

Skrolowałem stronę, aż zorientowałem się, że nie czytam żadnych napisów i nawet nie za bardzo potrafię powiedzieć, co było na poprzednim zdjęciu. Rzuciłem szybkie spojrzenie na mem, na którym się zatrzymałem. Krzywo wycięta postać na jaskrawym tle i jakiś kretyński podpis. Nie zdzierżę. Odepchnąłem od siebie laptopa i uderzyłem czołem o biurko.

- Nie mogę… - jęknąłem, kręcąc głową, opartą obok komputera. – Ten debil…

Wstałem i zacząłem przechadzać się po pomieszczeniu, klnąc pod nosem. Zatrzymywałem się co chwilę i warczałem. Szlag mnie trafiał, kiedy widziałem tą przeklętą wystającą szufladkę. Drażniła mnie tak, że miałem ochotę ją zatrzasnąć. Odwróciłem się na pięcie.

Podszedłem do radia i z furią przerzucałem płyty, ale nie znalazłem nic satysfakcjonującego, nic odpowiednio mocnego. Wrzuciłem coś szybkiego i rytmicznego i przekręciłem pokrętło do oporu. Miałem ochotę ostro wpienić sąsiadów. Doskoczyłem do okna i szarpnąłem za klamkę. W pokoju było zdecydowanie za mało powietrza…

W końcu padłem na łóżko i przewracałem się z boku na bok. Nie miałem pojęcia co robić. Sięgnąłem po telefon i otworzyłem wiadomości. Pierwsza konwersacja z kim? No z kim, do diabła? Z tym kretynem oczywiście. Przeglądałem kontakty, ale nie miałem ochoty z nikim gadać. Rzuciłem telefonem w poduszkę.

Leżałem i gapiłem się w sufit. Nic mi się nie chciało…

… ale chętnie bym coś rozwalił. Uh.

Wstałem i krążyłem po pokoju. Przejechałem palcami po szufladce, ale odskoczyłem jak poparzony i przycisnąłem rękę do piersi. Nie, nie i nie, przemknęło mi przez myśl. Nie zamknę jej. Przynajmniej jeszcze nie.

- Łaaa! Nie mogę, no! – wrzasnąłem. Kręciłem się jeszcze chwilę, ale w końcu rzuciłem się w stronę drzwi. Muszę wyjść!

Z rozmachem otworzyłem drzwi i stanąłem naprzeciwko… Tego debila. Skąd? Gdzie? Jak i po kiego wała?

W pierwszym odruchu chciałem zatrzasnąć mu drzwi na twarzy, ale rzuciłem okiem na pustą przestrzeń w szufladce. Zatrzymałem się w połowie ruchu i powstrzymałem chęć rozpłakania się histerycznie. Spojrzałem na niego z ukosa.

- Czego? – warknąłem, opierając się o framugę. Ręką trzymałem drzwi, na wysokości jego twarzy, żeby móc je w każdej chwili zamknąć.

Dan uśmiechnął się kącikiem ust, a brwi zbiegły mu się jakoś żałośnie.

- Wpuścisz mnie? – zapytał.

Zastanawiałem się przez chwilę, ale z końcu opuściłem rękę i pozwoliłem mu przejść.

Stanął na środku pokoju, w kurtce i butach i gryzł wargę, patrząc wszędzie tylko nie na mnie.

- No co jest? – syknąłem, mimo, że słyszałem jak drewno szuflady ostrzegawczo trze o ścianki szafy. Zacisnąłem zęby.

Wziął głęboki wdech.

- Przepraszam – powiedział.

Drgnąłem, ale nie zrobiłem żadnego gestu, nic nie powiedziałem.

- Przepraszam, Kyle – powtórzył, niezrażony. - Cała ta sytuacja jest idiotyczna. Gadaliśmy głupoty i zrobiło się z tego takie bagno. Po prostu o tym zapomnijmy…

- Ty to zacząłeś… - fuknąłem, chociaż mógłbym je po prostu przyjąć, schować i przestać się martwić tą głupią szufladą…

- Zwykle ty zaczynasz – wypalił w końcu, zaciskając pięści. – I zawsze oczekujesz, że do ciebie przyjdę.

- Bo zawsze przychodzisz… - mruknąłem pod nosem, trochę urażony, że ujmuje to w ten sposób.

- Co z tego? – zapytał, cofając się dwa kroki z czujnym wyrazem twarzy.

- Wiesz, że łatwo mnie wkurzyć… - burknąłem, a po chwili palnąłem bez namysłu: – Więc to twoja wina...

Z rozchylonych ust Dana wydobyło się jedno, krótkie sapnięcie.

- Nieważne – rzucił po niepokojąco długiej przerwie. – Nie wiem, czego ja w ogóle oczekuję. Mam tego dosyć. Robisz awanturę z każdej pierdoły i to ja muszę za tobą chodzić, żebyś przypadkiem nie zamknął tej durnej szuflady... Nawet ja mam jakieś granice, zamykaj sobie co chcesz.

Kiedy ruszył do drzwi, usłyszałem trzaśnięcie. Odwróciłem się, ale ta mała szufladka dalej wystawała smętnie z mojej szafy. Spojrzałem na Dana i dostrzegłem słaby zarys wielkiego, ciemnego mebla za nim. Chwiało się w nim mnóstwo niezamkniętych szufladek. Niemal wszystkie z moim imieniem. I jedna, która się zamknęła.

- Przepraszam – szepnąłem, kiedy sięgnął do klamki. Zrobiło mi się słabo, nie mogłem oderwać wzroku od zatrzaśniętej szuflady. Przebiegłem wzrokiem po całej szafie. Tak dużo otwartych szuflad. Tak dużo rzeczy, za które…

- Przepraszam! – krzyknąłem, a on odwrócił się zaskoczony. – To wszystko moja wina! Nie tylko ta kretyńska kłótnia! Wszystko! Przepraszam, za wszystko tak strasznie przepraszam…

Usłyszałem parsknięcie.

- Nie płacz, idioto – zaśmiał się. Podszedł i potargał moje włosy.

Chciałem odepchnąć jego dłoń, ale moja uniesiona ręka zatrzymała się na wysokości twarzy. Potarłem niepewnie oczy i spojrzałem na swoje wilgotne palce. Popłakałem się, uświadomiłem sobie z zażenowaniem.

- Wybaczysz mi? – zapytał Dan.

Pokiwałem tylko głową, bo ciągle ściskało mnie w gardle i nie mogłem wykrztusić słowa. Schowałem niewielką, jasną kulę do szufladki, która zaraz zamknęła się bezgłośnie.

- Już dobrze – mówił, głaszcząc mnie po włosach, a kolejne szufladki w jego szafie wsuwały się na miejsca, łykając moje przeprosiny. Odwrócił się i spojrzał na mebel. – Widzisz też moją? – zdziwił się, ale szybko dostrzegł mebel stojący za mną. – Oh, to twoja? Ma strasznie mało szuflad…

- B-bo ty mi nigdy nie robisz krzywdy… – wydusiłem z siebie, czując jak oblewam się zdradzieckim rumieńcem i szybko spychając jego rękę ze swojej głowy.

- Więc gdzie one są?

- Pod łóżkiem… – wymamrotałem niechętnie, odsuwając się dyskretnie. Chciałem zapaść się pod ziemię…

- Pod łóżkiem? – parsknął Dan z ciepłym uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Dlaczego akurat tam?

Wzruszyłem ramionami, ale pochyliłem się i wziąłem jedną z przezroczystych, ciepłych kul do ręki. Powinna nic nie ważyć, ale mi zdawała się strasznie ciężka.

- Weź swoje przeprosiny – powiedziałem, pociągając nosem i podając mu ją. – Nie są potrzebne. Nie mam na nie szuflady. A pod łóżkiem nie ma już miejsca…

- Więc czemu je trzymasz?

- Nie wiem co zrobić, kiedy przepraszasz mnie, choć nie zrobiłeś nic złego… - wymamrotałem wkurzony i trąciłem nogą kule, wylewające się spod łóżka.

Spojrzałem na Dana. Uśmiechnął się tylko i podszedł do mnie. Przyglądał mi się dłuższą chwilę z bardzo bliska.

- Ty humorzasty, przewrażliwiony dzieciaku! - rzucił w końcu i niespodziewanie mnie przytulił. – Jesteś taki głupi…

- Kto to mówi?! To ty mnie ciągle przepraszasz za nic! – fuknąłem, próbując wyrwać się z jego objęć.

Szarpiąc się z nim dostrzegłem kątem oka, że zniknęły. Obie.

W końcu nie były już potrzebne.





Odsyłam jeszcze raz do Facebooka (kiedyś zrobię to śmieszne coś, żeby połączyć bloga z fejsem, na pewno zrobię...), bo jak jestem sierotą życiową to tam będzie zawsze wiadomo czy coś nowego jest czy nie ma... Postaram się, żeby było...

piątek, 3 marca 2017

Facebooki!

Dzień dobry, zrobiłam sobie stronkę, żeby można było łatwiej śledzić, jak ktoś chce śledzić. Obserwujcie, będziecie bardziej na bieżąco, wygodnie będzie czy coś...




Prawdopodobnie kiedyś zrobię to śmieszne facebookowe okienko czy inny link, coby zawsze był na wierzchu, ale na razie jestem zbyt upośledzona technologicznie, dziękuję za wyrozumiałość ;* (pewnie po prostu popróbuję, po kilku godzinach wybuchnę płaczem i rzucę wszystko w cholerę i po paru dniach/tygodniach poproszę kogoś o pomoc)

Polecam się!

piątek, 24 lutego 2017

Biała historia

Dzień dobry, zmartwychwstałam. Już myślałam, że umrę ostatecznie, ale jednak nie. I patrzcie ludzie! Słowa! W internecie! Ale czad! Wracam do życia, pracy i prześladujących mnie projektów, zatem zapraszam do lektury... *kłania się teatralnie*



Jej ciasny, chaotyczny dom trząsł się cały tego dnia. Przewracała się, obcierając sobie kolana i ręce. Odprysł nawet mały kawałek materiału jej baletowej sukienki, kiedy inne rzeczy przewracały się na nią. Schowała się za starą książką, zasłoniła białymi ramionami drobną główkę i czekała, aż to straszne trzęsienie minie. Skórzany tom stabilnie opierał się o drewnianą ścianę, ale grzechotanie przedmiotów nad nim ją przerażało.

Nagle wszystko się skończyło. Potężne stuknięcie pod podłogą zwieńczyło całe zamieszanie. Niskie głosy nawoływały do siebie na zewnątrz. Usłyszała jeszcze tylko głośne tupanie i zapadła cisza.

Dopiero po chwili zdecydowała się poruszyć. Z trudem wydostała się spod książki przywalonej stosem bibelotów i usiadła obok swojej pozytywki. Oparła głowę na kolanach i trąciła pudełeczko, wydobywając z niego kilka pierwszych dźwięków melodii. Westchnęła.

W kufrze zapanował straszny bałagan, kurz i zapach starości unosiły się w powietrzu. Była zmęczona i przestraszona, nie miała jeszcze siły na nowo ustawiać rzeczy. Delikatnie przepchnęła pozytywkę pod ścianę i nakryła pogniecionymi kopertami, związanymi tasiemką, a potem zakopała się pod stertą przedmiotów, żeby ukryć się bezpiecznie pod książką. Zwinięta w kłębek zastanawiała się, co się właśnie stało, aż w końcu, zmęczona dziwnymi wydarzeniami, zasnęła.



Kiedy się obudziła, wokół panował straszny hałas, a wszystkie otaczające ją przedmioty aż drżały od huku kroków. Otworzyła oczy, spłoszona i uderzyło ją przyćmione światło przebijające się pomiędzy szpargałami. Wydostała się spod książki, próbując robić jak najmniej zamieszania. Drewniane ściany kończyły się otwartą przestrzenią. Dziewczyna nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała ten duży, jasny pokój, ale kołatał się gdzieś w zakamarkach jej pamięci. Otworzyła ze zdziwienia wąskie usteczka o różowych wargach i wpatrywała się w ogromne okno naprzeciw niej.

Dopiero, kiedy usłyszała metaliczny łoskot upuszczonego przez kogoś przedmiotu, odskoczyła i zasłoniła się zakurzonym pluszakiem. Jej wzrok powędrował w stronę źródła dźwięku. Mężczyzna w średnim wieku schylał się po blaszany dzwonek. Odłożył go na ogromny stół. Drobna baletnica nie widziała chyba jeszcze nigdy nikogo aż tak wysokiego.

- Co my z tym wszystkim zrobimy? – odezwał się.

- Sprzedamy na targu? – odpowiedział mu kobiecy głos. – Ciocia zawsze miała tendencje do gromadzenia rupieci…

Blade ramiona dziewczyny przygarbiły się. Nie podobał jej się ten pomysł ani to określenie.

- Trzeba będzie rozpakować te wszystkie pudła ze strychu… - westchnął mężczyzna i wyszedł.

Kobieta, która mu odpowiedziała, została w pokoju, przeglądając jakieś rzeczy z kartonu stojącego na stole. Część ustawiała przed sobą z troską, część układała na stosie na brzegu blatu. Dziewczyna przyglądała się przedmiotom, skryta za drewnianą ścianką. Te stojące na środku stołu były kompletne, choć może miały już swoje lata, te z brzegu były zniszczone i wyraźnie nie nadawały się do naprawienia.

Przejechała drobną dłonią po startym łokciu i złapała za wybrakowany brzeg sukienki. Kiedy kobieta jednym gestem zepchnęła zgromadzone przedmioty do kartonu, usłyszała trzask rozbijającej się porcelany i łamiących się nóżek drewnianego pajaca.

Ciężkie kroki obwieściły, że mężczyzna wraca.

- Mel, widziałaś nożyczki? – zawołał jeszcze po drodze. Nagle się zatrzymał. – Musiałaś je wszystkie wyrzucać?

- Były zniszczone – odparła kobieta, wzruszając ramionami. – Chciałeś je wszystkie naprawiać?

- Czemu nie? 

Baletnica nie zrozumiała tej rozmowy. Wpatrywała się w zniszczone przedmioty w pudle, przeznaczone do wyrzucenia. Zacisnęła palce mocniej na brakującym skrawku falbanki. Dopiero, kiedy mężczyzna zabrał sprzed jej oczu karton ze śmieciami, skuliła się za nakręcanym budzikiem w nadziei, że nikt jej nie zauważy.

- Nie wyrzucaj nic więcej, jeżeli mogę to naprawić…

- Naprawdę lubisz takie rzeczy, co, braciszku? – zaśmiała się kobieta. – Dobrze, dobrze, nie wyrzucę niczego, co możesz naprawić…

Dziewczyna, ukryta wśród rupieci, odetchnęła z ulgą. Pogładziła obtarte kolano, zastanawiając się, czy ten mężczyzna umie to naprawić.



Kiedy następnego dnia wyjrzała ze swojej kryjówki, kolejne rzeczy były przestawiane z miejsca na miejsce. W końcu jej wzrok powędrował nad kominek, gdzie stała biała, zdobiona złotem i pastelami waza, a Mel, ta, która poprzedniego dnia wyrzuciła stos rzeczy, ustawiała po drugiej stronie półeczki złocony świecznik.

Dziewczyna podskoczyła, kiedy z miejsca, którego nie dostrzegała dobiegł ją zduszony śmiech.

- Zaczęły ci się podobać te starocie, co?

- Te są akurat ładne – fuknęła w odpowiedzi kobieta, przesuwając wazon. – Pasują tu…

- Jasne – parsknął mężczyzna. – Z resztą tych gratów trochę jeszcze się zejdzie, w dekoratorkę wnętrz pobawisz się później.

Jego siostra chciała coś odpowiedzieć, ale nie zdążyła, bo od białych ścian odbił się świdrujący uszy dźwięk starego dzwonka do drzwi.

- Kto to? – zdziwiła się kobieta.

- Claire… - dobiegło westchnięcie zza klapy kufra.

- Co ona tu robi, Glen? – zirytowała się Mel.

- Przywozi mi małą, więc się nie wściekaj…

Kobieta fuknęła jeszcze i schyliła się do stojącego obok niej pudła. Ktoś po drugiej stronie drzwi nacisnął dzwonek jeszcze raz.

Dziewczyna przycisnęła ucho do drewnianej ścianki, ale nie słyszała, kto przyszedł. Nie miała pojęcia, kim jest Claire. Nie wiedziała też, kim są Mel i Glen i ciągle trochę się bała. Spróbowała spojrzeć w stronę, w którą skierował się mężczyzna, ale odskoczyła, widząc biegnącą ku niej dziewczynkę. Padła na plecy w wystudiowanej pozycji, nie mając już czasu się schować, kiedy dziecko wpadło z piskiem do pokoju.

- Ciocia Mel!

- Cześć, Kelly – uśmiechnęła się kobieta. – Pomożesz nam z tymi rzeczami?

Dziewczynka kiwnęła jasną główką i rozejrzała się po pokoju z uśmiechem zdobywcy.

- Tylko bądź ostrożna, skarbie, dobrze?

Wytłumaczyła jeszcze małej, co ma robić i sama wróciła do pracy. Obie kręciły się po pokoju, co chwilę odwracając się w stronę kufra, gdzie zastygła w bezruchu baletnica bała się poruszyć, żeby nie zwrócić ich uwagi.

- Patrz, ciocia, jaki śliczny! – zawołała dziewczynka, wyciągając coś z kartonu.

Dziewczyna nie widziała, co dziecko trzyma w dłoniach, ale kiedy podbiegło do cioci, ta gwizdnęła zadowolona. Potargała jasne włosy dziewczynki.

- Masz rację, dokładnie tego mi brakowało.

Korzystając z ich nieuwagi, maleńka, jaśniutka postać ukryła się między rzeczami w kufrze. Skuliła się, zasłaniając twarz dłońmi. Nie wiedziała co się z nią stanie, kiedy ją w końcu znajdą, ale wolała nie ryzykować. Bolało ją poobcierane ciało i obawiała się, że nie można nic z tym zrobić. A komu mogła się podobać taka potłuczona?

- Co takiego znalazłyście? – zapytał Glen, wkraczając do pokoju.

- Tata! - zawołała Kelly, tupiąc bucikami po parkiecie. – Patrz jaki śliczny!

- Jest naprawdę pięknie wykonany i wcale nie uszkodzony – dodała Mel. – Nie wiem jak to możliwe, wyciągnęła go z dna kartonu…

- Chcesz go pewnie postawić na kominku? – zapytał siostrę, kiedy dziewczynka porzuciła w ich rękach znalezisko i udała się na dalsze poszukiwania.

Dziewczyna z kufra odsłoniła twarz i wyjrzała niepewnie z kryjówki. Bardzo chciała zobaczyć, o czym mówią ci ludzie. Na kolanach podeszła do drewnianej ścianki. Chwyciła zardzewiałe, metalowe okucie, stanęła na palcach i wychyliła się. Mel stawiała właśnie przedmiot jej ciekawości na półeczce nad kominkiem.

Serce dziewczyny zadrgało w piersi. Westchnęła.

Otworzyła usta i wpatrywała się w jasną sylwetkę, stojącą na skrawku trawnika i przekręcaną pracowicie przez kobietę. Przez chwilę stał odwrócony w jej stronę. Kłaniał się dwornie, a białą rękę wyciągał dokładnie do niej, jakby prosił ją do tańca. W drugiej dłoni trzymał przepiękny, czarny kapelusz z piórami i uśmiechał się czarująco czerwonymi ustami. Zachwycała się każdym szczegółem jego złotego stroju. Zdążyła pomyśleć, że jest prześliczny, kiedy przypomniała sobie o obecnych w pomieszczeniu ludziach. Kobieta, zadowolona w końcu z ustawienia księcia, odwróciła się od kominka.

Baletnica gwałtownie przywarła plecami do drewna, kryjącego ją przed niechcianym wzrokiem. Już chciała ukryć się pod starociami, kiedy do pokoju wszedł Glen. Znieruchomiała. Zastanawiała się, co może zrobić. Ten piękny chłopak stał na wyciągnięcie ręki, ale ona nie była wystarczająco piękna, żeby ktoś z ludzi zwrócił na nią uwagę - nie mogła stanąć obok niego.

Trwała nieruchomo, aż miała pewność, że wszyscy wyszli z pomieszczenia. Wspięła się wtedy na stos przedmiotów i usiadła na składanej szachownicy. Splotła ręce, ułożyła je na okuciu kufra i oparła na nich głowę. Podziwiała profil księcia, kiedy usłyszała kroki powracającej dziewczynki.

Odwróciła się i nagle jej wzrok padł na pozytywkę, tkwiącą pod stertą papierów. Nie zastanawiała się długo. Zepchnęła leżący obok siebie pęk kluczy, który zrzucił papiery i wprawił w ruch jej pozytywkę dokładnie w momencie, kiedy Kelly wpadła do pokoju. Baletnica opadła na starocie, układając swoje poobijane ciało w tak dobrze znany sposób, a dziewczynka zatrzymała się tuż przed kufrem.

Blond włosy dziecka świsnęły w powietrzu, a oczy w sekundę stały się ogromne. Kelly szukała źródła dźwięku, uśmiechając się coraz szerzej.

W końcu pochyliła się nad kufrem i wyciągnęła pozytywkę. 

- Co znalazłaś, kochanie? – dziewczynę, tkwiącą w baletowej figurze, dobiegł rozbawiony głos Glena.

- Ładnie gra – odparła Kelly. – Ale czegoś tu brakuje…

- Pamiętam tą pozytywkę – rzuciła Mel, wchodząca do pokoju. – Była na niej… O, tu jest – zauważyła i wzięła do ręki figurkę baletnicy. – Jaka potłuczona…

- Pokaż, ciocia! – domagała się tymczasem dziewczynka. – Ciocia, proszę!

Kobieta bez słowa przekazała dziewczynce laleczkę i ruszyła przez pokój, zbierając porwane kartony, folie i gazety.

- Stała na komodzie jak byliśmy dzieciakami, pamiętasz? – mówiła do brata.

- Jakoś nie bardzo…

- Tata, napraw ją! – zażądała dziewczynka, wymachując baletnicą przed ojcem. – Jest taka ładna…

Nikt nie zauważył, jak porcelanowe usteczka zadrgały w uśmiechu.

- Nie wiem, czy to możliwe… - zawahał się Glen, odbierając od córki figurkę. – To porcelana, nie wiem jak uzupełnić tę szczerbę w sukience… To będzie widać.

- Ale książę musi mieć dziewczynę! – nalegała mała. – Proszę…

Mel zachichotała.

- No już… - powiedziała, łapiąc za ramiona bratanicę. – Coś wymyślimy.

- Tata umie wszystko naprawić… - mruknęła Kelly, patrząc na laleczkę.

Glen westchnął.

- Naprawimy ją…



Kilka następnych dni baletnica spędziła na stole, gdzie Glen, w chwilach pomiędzy sprzątaniem, próbował ukryć wszystkie jej obtarcia. Naprawił nawet jej sukienkę. Uzupełnił jej brzeg jakimś tworzywem i, idąc za radą Mel, zamalował złotym lakierem do paznokci. W nocy kładli ją na kawałku kartonu, skąd mogła patrzeć na stojącego na półeczce księcia. Miała wrażenie, że i on na nią patrzy, więc, kiedy tylko była w stanie, pod nieobecność ludzi wstawała i tańczyła dla niego, żeby potem położyć się dokładnie w to samo miejsce.

Wreszcie Glen przymocował jej stópkę w przeznaczonym do tego miejscu i delikatnie nakręcił pozytywkę. Kelly zaśmiała się i zakręciła z rękami rozpostartymi jak u baletnicy.

- Dobra – powiedział Glen. – Myślę, że skończyliśmy…

Dziewczynka nic nie powiedziała, tylko patrzyła jak jej tata ostrożnie przestawia pozytywkę na wąską półeczkę.

Baletnica nie ruszyła się, kiedy przenosili ją nad kominek. Nic nie zrobiła też, kiedy krzątali się po domu przez resztę dnia, kończąc sprzątanie pokoi. Żałowała tylko, gdy wynieśli kufer, który przez wiele lat był jej domem. Podejrzewała, że już nigdy nie zobaczy ani jego, ani żadnych rzeczy, które jej towarzyszyły.

Dopiero wieczorem, kiedy wszyscy już zniknęli, mogła odwrócić się w stronę księcia, który wyciągał do niej rękę i patrzył gdzieś obok jej ramienia, jakby nie śmiał spojrzeć jej prosto w oczy. Pochyliła się lekko i musnęła dłonią jego palce. Cofnęła się i wtuliła się we własne ramiona, chociaż nieznajomy ani drgnął. Jego twarz zdobił ten sam uśmiech, co w chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Podała mu rękę jeszcze raz, ale pozwoliła sobie pozostać tak dłużej. Nie zwracała uwagi na to, że całą noc książę nie spojrzał na nią ani nie ruszył się choćby o milimetr i tylko co chwilę przejeżdżała palcami po jego dłoni i nadgarstku. Każdej nocy podziwiała go i dotykała jego wyciągniętej ręki, nie oczekując nawet, że zareaguje.

Rankami nieruchomiała, choć w ciągu dnia, kiedy nikt nie patrzył, czasem pozwalała sobie na szybki rzut oka w stronę kłaniającego się jej księcia.

Mała Kelly za każdym razem, gdy pojawiała się w pokoju, stawała na palcach i z trudem przekręcała pozytywkę, by popatrzeć jak baletnica kręci się w prostym tańcu przy akompaniamencie melodii. Drobna, jasna postać uśmiechała się maleńkimi usteczkami.



Baletnica kuliła się na swojej pozytywce z zamkniętymi oczami, a książę niewzruszenie skłaniał się ku niej. Na dworze szalała burza. Wichura targała firaną przez otwarte okno, które latało na skrzypiących zawiasach. Dziewczyna nie miała dość odwagi, by odsłonić uszy, chronione przed grzmotami i sięgnąć do dłoni swojego nieruchomego towarzysza.

W końcu wiatr szarpnął skrzydłem i trzasnęły drzwi. Czuła, jak cała półeczka zadrżała i przez sekundę bała się, że spadnie. Ale usłyszała dźwięk, który zmusił ją do otworzenia oczu. Przez chwilę patrzyła prosto przed siebie, bojąc się odwrócić głowę. W końcu jednak spojrzała. Obok niej było pusto. Wychyliła się znad kominka i zobaczyła między ozdobnymi, metalowymi kratkami białe odłamki porcelany. Cofnęła się gwałtownie. Przez resztę nocy ktoś, kto zajrzałby do pomieszczenia, mógłby usłyszeć cichutki szloch.



- Glen… - wydusiła z siebie Mel, podnosząc się znad zamiatanych resztek porcelanowego księcia.

- Co jest, siostrzyczko? – mężczyzna podniósł głowę. Obok niego siedziała zasmucona dziewczynka.

- Chodź tu na chwilę…

Głos kobiety brzmiał na tyle słabo, że musiał do niej podejść.

- Co się dzieje?

Wskazała na półeczkę.

- Nie wydaje ci się, że ta postać… stała trochę inaczej? – wydukała niepewnie, opierając się na jego ramieniu.

Laleczka na pozytywce, zamiast wyginać się w baletowej figurze, siedziała obejmując kolana ramionami i kryjąc w nich główkę.

Zmarszczył brwi.

- Rzeczywiście… Jak to możliwe? Przestawiałaś figurki?

Pokręciła głową.

- Kelly? – zwrócił się do córki. – Zmieniałaś tu coś?

Dziewczynka podbiegła do kominka.

- Nie, tatusiu, ona jest smutna! – zawołała, łapiąc go za koszulę.

- Smutna? To tylko porcelanowa laleczka, skarbie…

Chciał sięgnąć do pozytywki, ale córka pociągnęła go za rękaw.

- Nie! Ona jest smutna! Zostaw ją, będzie dobrze…

Opuścił rękę i westchnął.

- Niech zostanie…



Kiedy wyszli, baletnica uniosła głowę. Nie wyrzucili jej. Dziewczynka chciała, żeby została. Dziewczynka rozumiała…

Wstała niepewnie i otarła porcelanowe policzki. Rozciągnęła ramiona, uniosła nóżkę i wygięła się w zgrabny łuk. Nie musiała wymuszać uśmiechu, gdy Kelly znowu wpadła do pokoju. Mała złapała się półeczki i przyjrzała figurce.

- Tata! Patrz! – zawołała, przekręcając pozytywkę. - Myślę, że ona znowu będzie szczęśliwa…





Dzięki za uwagę... Postaram się wrócić do coczwartkowych postów, ale na razie nic nie obiecuję, najmarniej raz na dwa tygodnie coś będzie. Ciao ;*

piątek, 3 lutego 2017

Error 666

Komunikat w telegraficznym skrócie dla tych, którzy kiedyś, przez pomyłkę tu zabłądzą: problemy techniczne. Nie zawieszam tego ani nic, ale mogą być np. dwa tygodnie obsuwy, postaram się, żeby było mniej...

piątek, 27 stycznia 2017

Głos Bubble Fairy - Część 2

Witam, co (mniej więcej) tygodniowa dostawa średniej jakości prozy. Smacznego...



Kobieta zawyła opętańczo zwracając uwagę dzieci, bawiących się w ich osobliwym obozowisku. Kilka kolorowych baniek mydlanych pękło z trzaskiem. Jenn spojrzała na nią, kiedy dziewczynka, objaśniająca jej właśnie gestami jakąś zabawę, poderwała głowę.

Przez chwilę zapanowała martwa cisza. Dzieci, znajdujące się najbliżej swojej opiekunki, odsunęły się od niej instynktownie. Ona przez chwilę nie zareagowała, a potem spojrzała na nich zdziwiona, zaśmiała się i zaczęła tłumaczyć, że coś ją przestraszyło i musi się tym zająć. Uśmiechając się i uspokajając dzieci, zniknęła w ciemności.

Jenn nie słyszała jej słów, ale twarze kolegów wyrażały przerażenie, kiedy odwracali się w jej stronę. To i wymuszony uśmiech, którym kobieta ich pożegnała, sprawiło, że dziewczynka już wcale nie chciała zyskać jej niepodzielnej uwagi. Chciała wrócić do domu.

Niewiele się zastanawiając, pociągnęła za rękaw koleżankę, patykiem narysowała na urywku gołej ziemi kilka prostych domków i spojrzała na nią pytająco. Tamta wzruszyła tylko ramionami. Uśmiechnęła się i zaczęła dalej pokazywać coś z zaangażowaniem.

Jenn pomachała rękami, wskazała na siebie, potem na domki i zasymulowała dłonią chodzącego człowieka. Uśmiech jej towarzyszki zabaw natychmiast zniknął. Najpierw pokręciła głową i cofnęła się, a potem, kiedy Jenn powtórzyła wszystkie gesty kilka razy, odskoczyła krzycząc coś.

Krzyki dziewczynki zaalarmowały inne dzieci i kilkoro zbiegło się wokół nowej członkini grupy. Zdenerwowana kilkulatka wykrzykiwała coś, pokazując na Jenn, która zaczynała się bać. Bardzo chciała wrócić do domu i przesiedzieć z siostrą resztę nocy, aż do powrotu rodziców.



Mokry, psi język przejeżdżający jej po twarzy był pierwszą rzeczą, z której Abby zdała sobie sprawę. Jeśli była nieprzytomna, to tylko przez bardzo krótką chwilę. Huczało jej w głowie po spotkaniu z żółtą kulą i nic nie widziała. Po omacku znalazła latarkę pośród stosu jakiś śmieci. Musiała próbować kilka razy, zanim udało jej się ją włączyć, bo nie mogła jej nawet utrzymać w rękach. Wstała, bojąc się, że jeśli nie zrobi tego od razu, nigdy nie da rady się podnieść.

- Co to było? – wydusiła z siebie. Potrząsnęła głową. Chciała uciekać, wracać do domu, naprawdę chciała. Ale zamiast tego ruszyła do miejsca, gdzie miała nadzieję znaleźć Jenn.

Hasy podążał za nią, jeszcze bardziej zdezorientowany niż ona.

- Abby… 

Aż podskoczyła, kiedy usłyszała swoje imię. Delikatny kobiecy głos wołał ją jakby ze wszystkich stron. 

- Abby, chodź, nie bój się…

Ale jej serce zaczęło bić jeszcze szybciej. Słyszała swój urywany oddech, kiedy szamotała się, nie wiedząc, w którą stronę uciekać.

Pies zaszczekał i szarpnął w kierunku źródła baniek. Abby, skołowana, wypuściła z ręki smycz razem z latarką, która potoczyła się w zarośla. Zobaczyła kilka kolorowych światełek w oddali, ale nie widziała nic więcej. Słyszała jak Hasy szczeka, biegnąc w stronę przytłumionych świateł.

- Hasy! – zdążyła ryknąć, a potem usłyszała skowyt i okropne chrupnięcie. – Hasy…

Rzuciła się za nim, mijając drzewa w nikłym świetle latarki, leżącej ciągle gdzieś w krzakach. Zapiszczał, kiedy zawołała go znowu.

- Nie podchodź! – warknął głos, a Abby odruchowo się zatrzymała.

Nagle do nielicznych światełek dołączyły kolejne i na ich tle ukazała się kobieca sylwetka. Dziewczyna widziała ciemny kształt zniekształconych szponów, przytrzymujących małą buteleczkę.

- Bańki mydlane… - powiedziała Abby, czując jak kręci jej się w głowie. - Bubble Fairy… To niemożliwe…

- Zabieraj się stąd i zapomnij, że w ogóle wyszłaś dzisiaj z domu.

Kobieta schyliła się, podniosła coś z ziemi i cisnęła tym w Abby. Dziewczyna odruchowo to złapała. Przesunęła dłońmi po szorstkiej, lekkiej kopule. Puściła ją z krótkim krzykiem, kiedy zdała sobie sprawę, że to, co trzyma w dłoniach to czaszka - i to najprawdopodobniej ludzka. Zrozumiała, że dziwne w dotyku śmieci, z których wygrzebywała przed chwilą swoją latarkę, mogły pasować do tej czaszki. Zemdliło ją. Stworzenie się zaśmiało.

- Wynoś się.

- M-moja siostra… - już w momencie, kiedy wypowiadała te słowa, Abby wiedziała, że to zły ruch. Ale nie przepuszczała, że aż tak zły.

Kobieta skoczyła w jej stronę, zawodząc. Kiedy Abby rzucała się do ucieczki, nie pomyślała o siostrze. Pomyślała o ich psie, leżącym gdzieś między drzewami, z pękniętą czaszką albo złamanym kręgosłupem. Słyszała jego zduszony, nierówny oddech. Ścisnęło ją za gardło, ale się nie zawahała. Musiała uciekać.

Wcześniej ciemny las wydawał jej się wrogi i straszny, ale teraz oddałaby wszystko, żeby nie widzieć kątem oka łuny barwnego światła baniek, ścigających ją razem ze swoją panią. Czuła jak się zbliża, nie mogła złapać oddechu, była pewna, że nie ma szans z tym monstrum. Biegła, biegła, biegła. Oczy zachodziły jej łzami, wszystko wokół wydawało się rozmazane. Nie wiedziała już czy biegnie w stronę domu czy prosto w objęcia tej wiedźmy. Nie czuła chłoszczących ją gałęzi, ani obijania się o drzewa w ciemności.

Chciała znaleźć się w domu. Była pewna, że w domu będzie bezpieczna. A wtedy zadzwoni po pomoc. Wtedy zajmą się Jenn i Hasym. Ale najpierw musiała wrócić do domu. Najpierw musiała być bezpieczna

Pędziła na oślep, słysząc za sobą wrzaski tego stworzenia. Uciekać, uciekać, uciekać! 



Dzieci skończyły wyrażać swoją opinię i zostawiły Jenn samą. Wróciły do zabawy, przez chwilę jeszcze rzucając na nią wrogie spojrzenia. Wymknęła się z obozowiska, próbując iść w kierunku, z którego wcześniej przyszła. Nie chciała zostać tam ani chwili dłużej. Bała się tych dzieci, bała się kolorowych baniek, a przede wszystkim bała się kobiety, która ją tam przyprowadziła.

Rozglądając się jak zwierzyna w czasie polowania, Jenn przemykała między drzewami. Miała nadzieje, że inne dzieci nie zauważą jej zniknięcia.



Dopiero kiedy stoczyła się do przydrożnego rowu, Abby zdała sobie sprawę, że nie słyszy już za sobą zawodzenia. Chyba ją zgubiła.

Leżała w trawie, dysząc. Nie mogła się podnieść, bolała ją każda część ciała. Ręce, nogi i twarz miała podrapane do krwi. 

Wyciągnęła rękę, żeby wygrzebać się z rowu i poczuła pod dłonią asfalt. Jęknęła z ulgą i wypełzła na drogę. Z trudem wstała i rozejrzała się. Nie znała tej okolicy, nie miała pojęcia, w którą stronę powinna iść. Wyciągnęła telefon z kieszeni, żeby zadzwonić do rodziców, na policję, gdziekolwiek. Zignorowała brak zasięgu i spróbowała wykonać połączenie. Brak odpowiedzi. Zaszlochała, czując jak słone łzy dostają się do rozcięć na twarzy.

Ruszyła wzdłuż drogi bez przekonania. Na widok lamp samochodu, wyjeżdżającego zza zakrętu, wrzasnęła i przewróciła się, próbując uciekać. Zdała sobie sprawę, co jest źródłem światła, kiedy pojazd ją mijał. Poderwała się z ziemi i zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękami. Kierowca tego nie zauważył albo zignorował. Ręce opadły jej wzdłuż ciała. Stała przez moment, zrezygnowana, zanim zmusiła się do ruszenia dalej.

Spoglądała co chwilę na telefon, ale drzewa tłumiły sygnał. Jeszcze parę razy próbowała bezskutecznie zadzwonić.

Wreszcie dotarła do odchodzącej od asfaltu piaskowej drogi. Daleko na jej końcu jaśniały okna jakiegoś domu.

Ludzie, przemknęło jej przez myśl i skręciła. Wlokąc się między drzewami, wyczerpana, zdała sobie sprawę, że drewniana brama przed nią należy do jej sąsiada. Jego psy znały ją i była przekonana, że wpuszczą ją na podwórko.

Usłyszała pojedyncze szczeknięcie. W świetle księżyca widziała, jak trzy kundelki merdają ogonami. Była zaledwie kilka metrów od bramy, kiedy psy zaczęły szczekać i warczeć. Uśmiechnęła się niepewnie.

- Hej, psiaki… - wydusiła z siebie i zorientowała się, że musiała przygryźć sobie język, uciekając. – To tylko ja…

Warczenie tylko się nasilało, a psy rzucały się na bramę. Abby zdała sobie sprawę, że nie patrzą na nią. Przyspieszyła i spojrzała za siebie.

Nie zdążyła jej zobaczyć ani nawet krzyknąć. Tylko sąsiad, który wyszedł przed dom zaalarmowany szczekaniem psów, widział, jak w nocy jakieś dziwne stworzenie rozszarpuje coś tuż za jego bramą.



Jenn szła przez las, uspokojona przekonaniem, że kiedy nieznajoma wróci, zasygnalizują jej to lśniące bańki. Padła na ziemię i skuliła się pod drzewem na widok bijącego z oddali światła. Ale było białe i nieruchome, więc zdecydowała się jednak do niego podejść.

Podniosła z mchu latarkę i rozejrzała się. Las w żadnym miejscu niczym się nie wyróżniał, a szła tam z zasłoniętymi oczami. Nie miała pojęcia jak trafić do domu. Ruszyła prosto przed siebie. 

Odskoczyła, kiedy w świetle latarki zobaczyła czarne, nieznacznie unoszące się futro. Chciała obejść zwierzę, ale jego łeb podniósł się i rozpoznała Hasy’ego. Upadła na kolana przy brzuchu psa i przytuliła się do niego. Zmartwiła się, że wyszedł, ale była pewna, że on będzie umiał wrócić do domu. Wyprostowała się i pstryknęła palcami, ale pies uniósł tylko głowę.

- Musimy iść do domu – pokazała do psa, który ani nie widział, ani nie rozumiał znaków.

Pies ani drgnął. Jenn westchnęła i spróbowała pomóc mu wstać, ale on tylko szarpnął się i opadł na ziemię. Zrezygnowana dziewczynka opadła na jego brzuch i wtuliła się w futro. Zgasiła latarkę. Wiedziała, że sama nie wróci do domu i nie mogła go zostawić.

Ktoś na pewno nas znajdzie, pomyślała. Znajdzie i nam pomoże…





Lubię zakończenia otwarte... A Wy? ^^

czwartek, 19 stycznia 2017

Głos Bubble Fairy - Część 1

Cześć, dzieciaki! Lepiej późno niż później... Dzisiaj na tapecie tekst luźno inspirowany pewną cudowną piosenką i genialnym teledyskiem do niej i nawiązujący do creepypast. Bo mogę. Enjoy ^^



Abby leżała na kanapie i ze znudzeniem przesuwała palcem po ekranie smartphone’a. Wolną ręką wrzucała sobie do ust popcorn z miski trzymanej na brzuchu. W telewizji leciał jakiś film, w którym samochody rozbijały się po mieście w majestatycznych wybuchach, ale dziewczyna nie zwracała na niego najmniejszej uwagi.

Nie podniosła nawet wzroku, kiedy ciche kroki obwieściły, że ktoś się do niej zbliża. Drobna ręka złapała ją za ramię. Podskoczyła, podrywając głowę.

- Jenn… - mruknęła, patrząc na siostrę. – To tylko ty…

- Pójdę na dwór – wymigała dziewczynka.

Abby pokiwała głową bez większego zainteresowania. Jenn wybiegła z pokoju, a ona osunęła się na poduszki. Zamknęła oczy i zaśmiała się.

- Rany… - westchnęła, odblokowując telefon. - Muszę przestać czytać te głupoty w Internecie, bo już mi odbija…

Mimo to kliknęła w kolejny tytuł na ciemnym tle. Jeszcze jedna historia na pewno jej nie zaszkodzi.



Jenn kręciła się jakiś czas po podwórku, bawiąc się z psem i przedzierając się przez dawno nie koszoną trawę. W końcu zatrzymała się przed starą, drewnianą furtką, chyboczącą się w zawiasach. Z dziecięcym namysłem wpatrywała się w poczerniałe deski pokryte zielonym nalotem, aż przewrócił ją rozbawiony owczarek. Wstała, podpierając się na grzbiecie psa.

Wyjrzała przez płot. Po drugiej stronie, za wąskim pasem pola, rozciągał się las. Jenn odwróciła się w stronę domu i przygryzła wargę. Zdjęła haczyk powstrzymujący furtkę przed samoczynnym otwieraniem się, pchnęła wilgotne drewno i z trudem otworzyła ją do połowy. Zawahała się jeszcze przez chwilę. Pies próbował przepchnąć się obok niej, ale pstryknęła palcami, a zwierzę od razu usiadło.

Dziewczynka usiłowała szerzej otworzyć przejście, ale blokowały je narastające przez lata zarośla. Przecisnęła się więc przez powstałą szczelinę i zamknęła za sobą furtkę. Spróbowała nawet założyć z powrotem haczyk, ale od zewnątrz już do niego nie sięgała.

Obejrzała się jeszcze i zamigała do popiskującego za furtką psa.

- Zaraz wrócę.

Odwróciła się i zaczęła zwiedzać las. Dla Jenn - to było coś. Była tam całkiem sama, bez rodziców, ani nawet Abby. Wiedziała, że robi coś, czego jej nie wolno, ale myślała, że jeżeli szybko wróci, nikt nawet nie zauważy. Nudziła się w ogrodzie, nie wiedziała, czemu nie powinna wychodzić i była przekonana, że nie spędzi poza nim zbyt dużo czasu.

Znajdowała patyki, o wiele lepiej nadające się na różdżkę niż te, które można było wydobyć z metrowej trawy w ogrodzie. Ganiała motyle o wiele piękniejsze niż te, które latały wokół jej domu. Mech był o wiele przyjemniejszy w dotyku niż sztywne źdźbła trawy. No i widziała sarnę! Na podwórku nigdy nie widziała sarny…

Kiedy zaczęło się robić ciemno, przypomniała sobie, że miała szybko wrócić, więc odwróciła się, żeby pójść w stronę domu. Jednak zatrzymała się, zanim wykonała pierwszy krok. Nie miała pewności, czy wybrała właściwy kierunek. Rozejrzała się. Podskoczyła, kiedy tuż nad nią ptak zerwał się z gałęzi, zrzucając na nią korę i suche liście. Gwałtownie obróciła głowę i na widok jego ciemnego kształtu rzuciła się do ucieczki. Nie zastanawiała się dokąd biegnie, chciała tylko znaleźć się gdzieś, gdzie nie będzie tak ciemno i gdzie nie będzie powyginanych ostrych gałęzi drzew, chłoszczących ją po twarzy i ramionach. 

Biegła, dysząc i oglądając się ciągle za siebie. Wilgotny zapach lasu kojarzył jej się z czymś obrzydliwym i zgniłym, a ptaki zrywające się nagle z gałęzi wyciskały z jej gardła zduszone, ciche krzyki.

Kręciła się w kółko, na przemian biegnąc w stronę przejaśnień między drzewami i uciekając przed ich ciemnymi kształtami. W końcu potknęła się o coś i przetoczyła po połamanych gałęziach, zdzierając kolana i dłonie. Uderzyła o wystającą z ziemi pozostałość po przewalonym drzewie i owinęła się wokół niej jak szmaciana lalka. Podniosła się i zaczęła rozmazywać rękami łzy, płynące po brudnych policzkach. Dźwięki wydobywające się z jej ust kojarzyłby się prędzej z dyszeniem rannego zwierzęcia niż z płaczem dziecka.

Siedziała między drzewami szlochając i nie wiedziała czy bardziej boi się zostać, czy szukać drogi do domu. Wreszcie wstała i ruszyła przed siebie, rozglądając się co krok.



Abby poderwała głowę, kiedy dźwięk powiadomienia wyrwał ją ze snu. Nacisnęła przycisk na telefonie leżącym tuż obok jej ramienia i odczytała komunikat. Uśmiechnęła się, rozbawiona i opadła twarzą na poduszkę. Zaraz jednak usiadła i zamrugała. Było kompletnie ciemno. Sprawdziła godzinę na wyświetlaczu, wstała i przeciągnęła się.

W ciemności dotarła do włącznika światła przyświecając sobie telefonem. Weszła na piętro i zajrzała do sypialni siostry. Kiedy nie zastała jej ani w pokoju, ani nigdzie indziej w całym domu, poczuła jak krew przyspiesza w jej żyłach. 

Wyszła przed dom i rozejrzała się w nieprzeniknionej ciemności. Wilczur biegał w kółko po placu. 

- Jenn! – wyrwało się Abby, chociaż wiedziała, że siostra jej nie usłyszy. – Cholera… Rodzice mnie zabiją jak się dowiedzą, że nie ściągnęłam jej do domu wieczorem…

Pobiegła do kuchni i wyjęła z szuflady latarkę. 

Wyszła na dwór i przeszukała całe podwórko, metr po metrze.

- Nie ma jej – szepnęła. – Niemożliwe.

Zastygła na kilka chwil w bezruchu, a potem rzuciła się do bramy, ale ta była zamknięta na ciężką zasuwę, tak jak ją zostawili rodzice. Nie było możliwe, żeby Jenn ruszyła taki ciężki kawał żelastwa. Furtka od drugiej drogi pozostawała zamknięta na głucho, odkąd się przeprowadzili…

Abby pokręciła głową.

Biegła wzdłuż ogrodzenia, snąc dłońmi po zimnej siatce. Pamiętała, że gdzieś pośród tych zarośli była stara, drewniana furtka. Tamtędy musiała wyjść. Niech no dorwę gówniarę, myślała. 

Kiedy trafiła w końcu na mokre od rosy, pokryte zieloną mazią drzwiczki, odskoczyła zaskoczona, ale zaraz odetchnęła i pchnęła je ze wstrętem. Spojrzała w ciemność i przełknęła ślinę. Nie chciała tam iść, ale musiała.

Zrobiła dwa kroki w stronę lasu i cofnęła się. Zamknęła furtkę i pobiegła do domu. Wróciła ze smyczą i obrożą dla psa. 

- Chodź, Hasy, musimy ją znaleźć.

Była przekonana, że rodzice ją zabiją, jeżeli nie przyprowadzi małej…

Wzięła głęboki wdech i przeszła przez furtkę. Zostawiła ją tak jak ją zastała – ze zdjętym haczykiem. Żeby Jenn mogła wejść.

Ścisnęła smycz idąc przez pole. Tak naprawdę Hasy nie potrzebował smyczy. Wzięła ją, żeby mieć pewność, że jest ktoś obok niej.



Kiedy zobaczyła ciemną sylwetkę wśród drzew, Jenn zatrzymała się i wstrzymała oddech. Gdyby mogła, usłyszałaby chichot, a potem nawoływanie łagodnego, kobiecego głosu i pobiegłaby w stronę postaci. Ale stała tylko nieruchomo z nadzieją, że nieznajomy jej nie dostrzeże, chociaż jeszcze przed chwilą najbardziej na świecie chciała spotkać drugiego człowieka.

Straszny cień w oddali zdawał się stać nieruchomo, ale w którymś momencie podniósł jedną rękę i po chwili, jedna po drugiej, zaczęły pojawiać się wokół niej kolorowe, świecące bańki. Robiło się ich coraz więcej a bijące od nich światło, rozjaśniało całą postać. Wtedy Jenn była w stanie zobaczyć, że zbliża się do niej kobieta w lekkiej, falbaniastej sukience i z burzą potarganych loków. Im bliżej była, tym więcej kolorów widziała Jenn. Bańki stawały się coraz większe i jaśniejsze. W ich blasku dziewczynka dostrzegała, że zarówno sukienka jak i włosy nieznajomej mają wiele różnych barw, a wszystkie kolory nabierały intensywności.

Jenn aż zakręciło się w głowie, kiedy zdała sobie sprawę, że zjawa stoi tuż przy niej i coś mówi. Dziewczynka natychmiast pokazała, że jej nie słyszy, ale chociaż usta nieznajomej przestały się poruszać, raczej jej nie rozumiała. Jenn zaczęła machać rękami i zasłaniać uszy. W końcu kobieta uśmiechnęła się i pokiwała głową.

Jest bardzo ładna, pomyślała Jenn. Zauważyła też, że w dłoni trzyma kolorową buteleczkę z bańkami mydlanymi. Uśmiechnęła się na ich widok i spojrzała pytająco najpierw na świecące kule, a potem na nieznajomą. Ta podała jej flakonik i pokiwała głową, kiedy Jenn zaczęła go odkręcać. Dziewczynka przerwała, ale, zachęcona uśmiechem właścicielki, otworzyła go w końcu i dmuchnęła w druciane kółeczko. Mydlana błona wydęła się i utworzyła bańkę, która rozbłysnęła błękitnym światłem, kiedy tylko oddzieliła się od drucika. Jenn uśmiechnęła się i dmuchnęła jeszcze raz, żeby zobaczyć jak kolejne lśniące kule tańczą w powietrzu.

Po chwili kobieta złapała ją za rękę i ruszyła przez las. Dziewczynka nie protestowała i szła za nią grzecznie, aż ta dziwna osoba zatrzymała się i zaczęła jej coś tłumaczyć. Mowiła, jednocześnie na przemian zasłaniając sobie oczy i pokazując na kolorową chustkę, przewiązaną na nadgarstku. W końcu pokazała na Jenn i odwiązała materiał ze swojej ręki. Zasłoniła nim oczy swojej małej towarzyszki i poprowadziła ją jeszcze kawałek.

Jenn, nie widząc nawet ciemnych zarysów drzew, była całkowicie zdana na nieznajomą. Serce znowu zabiło jej nierówno, kiedy straciła widoczność, ale nie broniła się przed zasłonięciem oczu. Wystarczyły jej chłodne, smukłe palce oplecione wokół jej dłoni, powstrzymujące ją przed upadkiem, gdy potykała się o korzenie.

Kiedy znowu się zatrzymały, kobieta zdjęła Jenn prowizoryczną opaskę i przed oczami dziewczynki rozciągnął się niesamowity obraz. Najpierw zobaczyła światło. Oślepiło ją na chwilę, ale zaraz ukazała się jej grupa dzieciaków, skacząca po rozstawionych na leśnym mchu łóżkach, grająca w gry na potężnych drewnianych stołach albo biegająca między drzewami. Wszystko to przy świetle kolorowych baniek mydlanych unoszących się wokoło. Niektóre nawet niosły dzieci w powietrzu.

Jedno ze skaczących po łóżku dzieci krzyknęło coś i nagle spora część hałastry rzuciła się w stronę przybyłych. Jenn chciała się cofnąć, ale wpadła na stojącą za sobą przewodniczkę. Odskoczyła na chwilę przed tym, zanim dzieci otoczyły kobietę. Schowała się za drzewem i przyglądała się, jak gadają do niej jedno przez drugie. Mogło być ich trzydzieścioro albo nawet więcej. Były w różnym wieku, ale raczej nie starsze niż dziesięć lat. Ubrane w brudne, postrzępione ubrania i trochę zbyt chude, sprawiały upiorne wrażenie. Jenn chciała, żeby sobie poszły. Mogłaby wtedy spędzić chwilę z tą śliczną, czarującą osobą. Tymczasem ona cierpliwie słuchała gadania dzieciaków, uśmiechała się i odpowiadała im.

Kiedy wreszcie jedna z dziewczynek zauważyła nowego przybysza, zaraz wszyscy zwrócili na nią uwagę. Jenn poczuła na sobie spojrzenie ich błyszczących oczu, widziała jak poruszają się usta kobiety, a dzieci odwracają głowy, żeby patrzeć na nią, kiedy mówi. Gdy zamilkła, Jenn zaraz otoczyło kilkoro nowych kolegów i koleżanek i pociągnęli ją w głąb tego dziwnego miejsca.



Na każde trzaśnięcie patyków i chrzęst kamieni pod nogami, Abby odwracała się w panice, świecąc wokół latarką. Uspokajała się, kiedy nieruchomiała i słyszała tylko rytmiczne cykanie świerszczy. Pies truchtający obok niej dodawały jej nikłej otuchy.

Zatrzymała się, żeby upewnić się, że dalej wie którędy do domu. Odwróciła się i odskoczyła, widząc cień powyginanych gałęzi. Wpadła na drzewo i przewróciła się w wilgotną ściółkę. Ręce jej drżały, kiedy oparła je na mchu, żeby wstać.

Nie mogła uwierzyć, że jej mała siostrzyczka gdzieś tam była. Bez psiego towarzystwa, w kompletnej ciemności i ciszy. Wzdrygnęła się na to wyobrażenie. Nie myślała o niej nigdy zbyt wiele, siostra po prostu była. Jaka była głupia, że pozwoliła Jenn iść, nawet nie zastanawiała się, co robi, zanim zasnęła… 

Przedzierała się przez chaszcze. Co chwila musiała się schylać, żeby odplątać smycz Hasy’ego. Za każdym razem, spodziewała się, że kiedy się wyprostuje, zobaczy przed sobą postać z jakiejś krążącej po Internecie historii. Serce biło jej jak oszalałe, kiedy musiała na moment położyć latarkę obok psich łap. Tak bardzo nie chciała się z nią rozstawać.

Wydostała się z największej gęstwiny, ale zaczynała już tracić orientację. Przez chwilę wydawało jej się, że daleko, między drzewami widzi światło. Pokręciła tylko głową i szła dalej. Zaraz jednak znowu zobaczyła wyraźny okrąg żółtozielonego światła. Znieruchomiała. Wyłączyła latarkę drżącymi palcami i starała się nawet nie oddychać. Serce zaczęło jej bić jeszcze szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że słyszy dyszenie Hasy’ego i nijak nie może go uciszyć. Schowała się za drzewem i pociągnęła psa za sobą. Obserwowała wynurzające się z ciemności świecące kule.

- Bańki mydlane… - wyszeptała, kiedy jedna z nich rozbiła się o gałąź. Hasy zaszczekał.

Światło rozprysło się i zniknęło, jakby było zamknięte wewnątrz bańki.

Abby bardzo nie chciała, ale przełamała się i ruszyła za nimi. Dzieciak na pewno poszedłby za czymś kolorowym i świecącym w ciemnym, nieprzyjaznym lesie.

Pies poszczekiwał co chwilę, coraz częściej.

Bańki pękały na gałęziach. Nigdzie nie prowadziły. Dziewczyna się zatrzymała. Świecące kule płynęły nieprzerwanym, choć rzadkim strumieniem. Odwróciła się i zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Im dłużej biegła, tym baniek było więcej.

Hasy szczekał. Zaczął szarpać smycz, sam raczej nie wiedział gdzie chce biec.

- Przestań! – krzyknęła Abby, spoglądając na psa.

Kiedy podniosła wzrok, jej oczy spotkały się z jej własnym odbiciem w jaskrawożółtej bańce. Wrzasnęła i machnęła ręką, przebijając bańkę.

W mózg wwiercił jej się pełen furii wrzask.




Dziękuję za uwagę, udawajmy, że ciągle jest czwartek ;)

czwartek, 12 stycznia 2017

Potwory

Witam Was w ten piękny, czwartkowy wieczór. Mój mózg ostatnio generuje takie rzeczy, więc napisałam i jestem całkiem zadowolona. Smacznego ^^



Budzę się na fotelu w gabinecie. Cicho, ciemno, za oknem powoli już szarzeje niebo. Serce bije mi jak oszalałe i nie mogę uspokoić oddechu. Dlaczego? Podrywam się i rozglądam po pokoju. Drzwi są zamknięte, nie mogę się zmusić, żeby je otworzyć, wyjść i rozejrzeć się po domu, więc tylko przyciskam do nich ucho i czekam na jakiś niepokojący dźwięk pochodzący z innych pomieszczeń.

Mijają minuty, a ja stoję wtulona w drzwi i nasłuchuję. Serce wcale nie zwalnia, oddech wcale nie cichnie. Widzę jak drży mi dłoń, którą opieram o klamkę, gotowa nacisnąć ją w każdej chwili.

Szybko cofam się, powtarzając w myślach jedno słowo - „nic”. Nic tam nie ma, nikogo nie ma w domu. Dlaczego cała się trzęsę?

Patrzę na okno. Zamknięte. Szczelnie. Nawet nie uchylone, po prostu zamknięte. Szczelnie, na pewno. Wpatruję się w szybę i dopiero po chwili zauważam ruch za ogrodzeniem, między drzewami. Szybko przypadam do ściany, ukrywając się przed zimnym, jesiennym światłem. Wyglądam na dwór.

W lesie coś jest. Coś. Nie człowiek ani żadne inne zwierzę, jest zbyt ogromne, zbyt masywne. Porusza się ociężale i z trudem. Nie mieści się między drzewami. Kiedy idzie, trącane przez niego sosny się chwieją, ale stworzenie wydaje się nawet tego nie zauważać.

Kiedy wychodzi na drogę przed bramą, cofam się tak długo, aż na mojej drodze staje krzesło. Potykam się i ląduję na podłodze. Przez chwilę nie mogę zmusić się do wstania. Wpatruję się w okno, chociaż widzę już tylko niebo i korony drzew, bujające się obojętnie na wietrze.

W końcu podnoszę się, obolała i wyczerpana. Staję w oknie przekonana, że cokolwiek to jest, nie może mnie zobaczyć. W istocie, nie mogłoby - ma kark tak gruby, że z pewnością nie jest w stanie obracać głowy. Wygląda jakby jego potężne, szare cielsko pokrywały skamieniałe, nabrzmiałe bąble. Kiedy na niego patrzę, czuję jak ostatni posiłek podchodzi mi do gardła. Wydaje mi się, że słyszę jak krew płynie przez moje tętnice, a może naprawdę tak jest.

Śledzę jego ociężałe ruchy i dopiero po chwili orientuję się, że kieruje się w kierunku bramy, że chce wejść na plac, że idzie w moją stronę. Desperacko wmawiam sobie, że nie wejdzie na podwórze, musiałby przeskoczyć na drugą stronę ogrodzenia, nieważne, że ma jakieś trzy metry, jest za ciężki, żeby skakać, z pewnością jest za ciężki, żeby skakać. Przez myśl przeszło mi, że dałby radę spokojnie przebić się przez drewniane wejście. I wtedy skrzydło bramy otworzyło się, pchnięte wiatrem.

Nie zastanawiam się, po prostu rzucam się na schody. Zbiegam na dół i dopadam drzwi. Nie chcę, nie chcę, nie chcę, żeby tu wszedł… 

Wydaje mi się, że jest wystarczająco daleko, kiedy biegnę, żeby zamknąć bramę. Nie myślę. Dopiero kiedy mija ogrodzenie, zatrzymuję się na kilka sekund. Biorę dwa płytkie oddechy i patrzę na zbliżające się monstrum. Odwracam się i rzucam do ucieczki.

Ból. Ciemnieje mi przed oczami.



Podrywam się z łóżka. Co się stało? Nie mam pojęcia. Boli mnie głowa. Dotykam czoła, ale zaraz odsuwam dłoń, sycząc z bólu. Wstaję, obolała i zmarznięta. Przeciągam się, rozglądam po pokoju. Czuję się, jakby powietrze było gęste i ciężkie. Mam ochotę spać dalej. Nie wiem która jest godzina, za oknem widzę tylko ciemne kształty drzew na tle wyblakłego, granatowego nieba. Jeszcze raz przejeżdżam palcami po czole. Boli.

Idę do łazienki, żeby się przejrzeć i ku mojemu zdziwieniu, widzę nad okiem wielkiego siniaka. Co się stało?

Nie wiem, jak to się mogło stać. Wzruszam ramionami i idę do gabinetu. Wydaje mi się, że przerwałam coś ważnego…

Siadam przy biurku, ale mój wzrok pada na okno. Serce zamiera mi na kilka sekund. Nie reaguję, po prostu patrzę na nie. Na te stworzenia. Kilka masywnych, szarych istot, które wyglądają znajomo. Ogromne, złoto-rude wilki, toczące pianę z pyska. Coś jeszcze, czego nie mogę dostrzec między drzewami. Kręcą się po lesie, jakby nie miały innego zajęcia.

Ale czuję, jak serce przyspiesza mi niebezpiecznie na widok tych trzech największych. Tych, których dziwne, podłużne głowy ukrywają się w koronach drzew. Tych, które mają niemal ludzkie, nagie ciała, o wielkich dłoniach wiszących na chudych rękach, jakby były za ciężkie, żeby istoty mogły je unieść. Tych o ciemnej skórze, nieokreślonego, brudnego koloru. W gałęziach drzew widzę twarz jednego z nich. Oczodoły, które wydają się puste, ale gdzieś wewnątrz nich, głęboko obracają się małe, błyszczące oczy… Usta otwarte, jakby szczęka wypadła mu z zawiasów i czaszka, która, jestem pewna, eksplodowała od wewnątrz. Boję się, że odwróci się w moją stronę i mnie zauważy, ale jeszcze bardziej boję się, że odwróci się tyłem i zobaczę przez wyrwę w głowie rozpływający się mózg.

Odwraca się do mnie. Wrzeszczę i opadam na kolana, próbując się przed nim ukryć. Kiedy wyglądam ponad parapet, on przestawia nogę przez ogrodzenie. Nie potrafię się ruszyć. Nie potrafię uciekać, ukryć się. Nie potrafię.

Słyszę, jak bije mi serce. Patrzę. On idzie. Wyciąga rękę. Przez sekundę widzę jego wielkie, pozbawione linii papilarnych palce tuż za szybą. Dopiero wtedy się orientuję.

Opadam na ziemię. Kulę się i krzyczę. Zaciskam powieki. Słyszę, jak tłucze się szyba, czuję, jak obsypują mnie odłamki szkła. Coś uderza mnie w ramię. Uszy świdruje mi własny wrzask.

Ogromna ręka trąca mnie co chwilę, próbuje chwycić. Meble przewracają się z hukiem. Podrywam się, skaczę po pokoju. Nie mogę dotrzeć do drzwi. Padam na podłogę, przetaczam pod potężnymi palcami. Słyszę ciężki oddech tego czegoś i szuranie jego dłoni po ścianach. Wstaję, upadam, szamoczę się po ciasnym pokoju, uciekając przed ścigającą mnie ręką. 

Uderzam o ścianę, aż ciemnieje mi przed oczami. Przewracam się. Przez chwilę wszystkie dźwięki wydają się odległe, a obraz zamglony. Leżę na potłuczonym szkle, czuję ćmiący ból całego pociętego, poobijanego ciała. Nie bronię się, kiedy w końcu dłoń potwora podnosi mnie z podłogi - prawie tego nie zauważam. Zapamiętuję jeszcze, jak wyciąga mnie przez okno, wiszącą bezwładnie w jego ręce.



Odzyskuję świadomość pod drzewem przed domem. Siadam zdezorientowana na mokrej ziemi. Zimno mi. Zza horyzontu leniwie wyłaniają się pojedyncze promienie słońca. Las. Potwory. Przypominam sobie. 

Przez chwilę siedzę nieruchomo, czekając aż spomiędzy drzew wyłoni się jakieś odrażające stworzenie. Wstaję i słyszę, jak skrzypi targana wiatrem brama. Waham się przez chwilę. Nic za nią nie ma. Biegnę ją zamknąć. Ręce trzęsą mi się, kiedy próbuję zasunąć zasuwę. Podnoszę głowę i tracę oddech. Patrzę prosto w oczy wilka.

Jest wyższy ode mnie. Wpatruje się we mnie złotymi oczami. Boję się ruszyć, boję się nawet odwrócić wzrok, więc odwzajemniam jego spojrzenie.

Robi krok w moją stronę, a ja rzucam się do ucieczki. Przewracam się. Obracam się, osłaniam rękami. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że wilk stoi tuż za bramą, z nosem opartym między deskami i obserwuje mnie nieruchomymi oczami. Opuszczam powoli ręce. Kątem oka widzę inne stworzenia w lesie, ale patrzę tylko na wilka. Pochylam się w jego stronę. Nie reaguje. Podpełzam do niego przez błoto. On się nie rusza, więc przez bramę wyciągam do niego drżącą rękę. Moje palce dotykają złotej sierści na jego pysku, czuję mokry nos pod dłonią. Głaszczę głowę wilka.

Zastygam w bezruchu. Podnoszę wzrok. Otaczają mnie różne stworzenia. Te, które już widziałam i inne. Przyglądają mi się, zbliżają o krok, o dwa z głębi lasu. Przenoszę spojrzenie na złotego wilka. Patrzy na mnie mądrymi, cierpliwymi oczami. Moja ręka opada i opiera się bezwładnie na desce w bramie. Trąca ją wilgotny, wilczy nos.

Wstrząsa mną pojedynczy szloch. Przykładam wolną dłoń do ust. Czuję wilgoć na palcach. Łzy. Przebiegam wzrokiem po zgromadzonych wokół mnie stworzeniach. Ramiona mi drżą, a łzy nie przestają płynąć.

Chcę wrzeszczeć.

Płaczę.




PS Tak było. Serio.