piątek, 14 kwietnia 2017

Powód by nienawidzić

Z "raz na tydzień" zrobiło mi się "raz na dwa - trzy tygodnie"... Ups? No... Tak, że tego... Patrzcie, tekst! No... słowa, litery, takie tam... zdania też. No i sens jest. Fajne jest, mi się podoba... Enjoy! <3



Elegancko ubrany mężczyzna zatrzymał się w drzwiach zakładu krawieckiego i omiótł wzrokiem brudną, śmierdzącą ulicę. Uśmiechnął się pod nosem na widok kilku bezdomnych dzieciaków, wglądających płochliwie zza rogu budynku. Kiedy najmłodszy z nich ruszył ku niemu z pełnym nadziei uśmiechem, prychnął pogardliwie i odwrócił się do starego krawca, odprowadzającego go do drzwi. 

- Mam nadzieję, że zdążysz z zamówieniem do przyszłego tygodnia – powiedział uprzejmym, ale stanowczym tonem, jakiego używał zawsze w stosunku do rzemieślników spełniających jego oczekiwania. Kątem oka widział jak starsza dziewczynka, kręcąc głową, ciągnie do tyłu chłopca, który chciał do niego podejść. – Wyjeżdżam w interesach i potrzebuję tego żakietu.

- Oh, jakieś wielkie przedsięwzięcie, panie? – zapytał grzecznie krawiec. 

- Nic ponad zwykły szacunek dla kontrahenta… - odparł znudzonym głosem elegant, przebiegając wzrokiem po grupce sierot, które teraz szeptały między sobą nerwowo i rzucały na niego niespokojne spojrzenia.

Fuknął, przewracając oczami. Krawiec wzdrygnął się zdenerwowany. Dzieci ucichły.

- Przepraszam, panie Taillors – westchnął klient, spoglądając na rzemieślnika łagodnym, zmęczonym wzrokiem. – Ta podróż jest mi całkowicie nie w smak. Zwłaszcza teraz, kiedy magazyny stoją takie zaniedbane…

- Jak to tak, mój panie? – dopytywał krawiec. Wyraźnie starał się wyrazić tylko tyle zaciekawienia, ile wypadało. - Co się stało?

Mężczyzna rozejrzał się konspiracyjnie i nachylił do niego.

- Wyznam panu w sekrecie – powiedział cicho i ze zmartwieniem. – Że moi stróże wcieleni zostali do wojska i moje magazyny stoją teraz bez ochrony. Został tylko jeden stary strażnik. – Wyprostował się i dodał swobodnym tonem: - Jednak nie mogę już zwlekać z wyjazdem i jestem zmuszony zająć się tym po powrocie… Mogę liczyć na pana dyskrecje, jak mniemam…

- Oczywiście, mój panie – zapewnił krawiec z przerażeniem w oczach. – Pan nie znajdzie do przyszłego tygodnia nowych stróżów? – dodał cicho, z płochliwą troską.

- Jak długo ich brak pozostanie tajemnicą, brak stróżów jest lepszy niż powierzenie bezpieczeństwo towaru pierwszym zainteresowanym prostakom. Rozkradliby wszystko, pasożyty.

- Oczywiście, milordzie – kiwnął głową zmieszany rzemieślnik.

- W tym mieście sztuką jest znaleźć uczciwego człowieka – powiedział bogacz, krzywiąc się z obrzydzeniem. – Wszędzie pełno próżniaków i złodziei – rzucił gniewne spojrzenia w stronę brudnych, wychudzonych dzieciaków, które cofnęły się zlęknione.

- Tak, panie…

Bogacz uśmiechnął się do spiętego mężczyzny.

- Ciebie to oczywiście nie dotyczy, Taillors. Do widzenia. Przyślę kogoś po moje zamówienie.

- Do widzenia, panie – wyjąkał krawiec, i pośpiesznie ukrył się za drzwiami zakładu.

Nad szarą ulicą unosił się smród jedzenia z marnej gospody, było zimno i właśnie zaczynał padać lekki, późnojesienny deszczyk. Ludzie szli przed siebie, uderzając butami o mokry bruk, niewiele rozmawiając.

Wygłodzone dzieci pod zakładem krawieckim rozmawiały, podekscytowane.



Dziewczyna leżała brudna i mokra na zarzyganym, szorstkim bruku cuchnącego zaułka. Znowu zrobiło jej się zimno, więc powoli sięgnęła po wilgotny koc, żeby zaraz odrzucić go niemrawo, pod wpływem uderzenia gorąca.

Zdawała sobie sprawę, że nie dożyje nocy. W jakiś sposób przyjmowała to z ulgą. Jeszcze dwa dni temu chciała wyzdrowieć, chciała żyć, wierzyła, że będzie jeszcze żyć. Ale przez te dni umarło tylu ludzi, że nie miała już złudzeń. Gdyby tylko nie poszła za tą plotką…

Spojrzała na wylot zaułka. Jakiś chwiejący się człowiek zatrzymał się i zwymiotował nędzny ostatni posiłek. Przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym oparł się o mur i opadł wzdłuż niego, jęcząc słabo. Już nie wstaniesz, pomyślała bez emocji dziewczyna, zdechniesz tutaj. Oboje tu zdechniemy, rzygając żółcią i nie mając nawet siły wypełznąć z kałuży własnych wymiocin. 

Widziała, jak mężczyzna błaga o pomoc damę w błękitnej sukni, przemykającą ulicą pod ażurowym parasolem, stukając nieznośnie obcasami pantofelków. Dama odskoczyła od żebraka, ściskając mocniej cieniutką rączkę parasolki i odeszła niemal biegiem. Rytmiczny stukot jej obcasów niósł się echem w głowach konających.

Dziewczyna spojrzała w niebo, ignorując jęki swojego przypadkowego zdychającego towarzysza. Z daleka dobiegał głos fortepianu, na którym ktoś grał wesołą, skoczną melodię. Deszcz przestał padać już dawno, ale nad sobą wciąż widziała ciężkie kłęby ciemnych chmur. Mimo wszystko żałowała, że już nie zobaczy słońca.



Kobieta zdjęła śniade dłonie z klawiszy i położyła je na kolanach. W powietrzu unosiły się ostatnie nuty piosenki. Patrzyła przez chwilę na przyjaciela. Siedział w fotelu z miękkim ciemnozielonym obiciem w jej przestronnym apartamencie na drugim piętrze kamienicy. Wpatrywał się z żalem w ulicę za oknem.

- Ciekawe, czy będę musiał znaleźć nowego krawca… - szepnął do siebie.

Jego przyjaciółka obserwowała go jeszcze chwilę, po czym wstała i podeszła do misternie zdobionego stolika szachowego, który przed nim stał. Wysunęła szufladę i złapała przypadkową figurę. Pomachała mu nią przed twarzą.

- Może partyjka szachów na poprawę humoru? – zapytała wesoło.

Odwrócił się od okna bez zainteresowania i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnął się smutno.

- Skoro chcesz…

Rzuciła okiem na ciemne ulice. Pod witryną sklepu po przeciwnej stronie ulicy z trudem trzymał się na nogach jakiś człowiek uczepiony muru, parę metrów dalej leżały zwłoki małej dziewczynki. W tej części miasta odbywał się prawdziwy pomór… Przeniosła wzrok na towarzysza. Rozstawiał figury na szachownicy. Usiadła w drugim fotelu i zaczęła rozstawiać swoje.

- Właściwie dlaczego naopowiadałeś w okolicy, że wyjeżdżasz? – zapytała, kiedy wszystkie figury stały już na odpowiednich miejscach.

- Żeby wiedzieli, że nikt nie pilnuje magazynów – wyjaśnił, czekając na jej otwarcie.

Parsknęła cicho i wykonała pierwszy ruch.

- A niby co byś zrobił, gdyby ktoś próbował okraść twój magazyn? Pewnie nawet byś nie wiedział, że ktoś go okrada…

- Sądzę jednak, że niektórzy czują się pewniej, myśląc, że mnie nie ma…

- Dlaczego to zrobiłeś? Tak naprawdę? – zapytała po kilkunastu kolejnych ruchach.

- Dlaczego zrobiłem co?

- To wszystko – niedbale machnęła ręką w stronę okna. – Ten fałszywy wyjazd, brak straży, cała ta prowokacja i…

- I co? – zapytał, uśmiechając się kpiąco i bawiąc zbitym koniem.

- Ta cała rzeź – powiedziała w końcu, wzruszając ramionami. – Wiesz… Głód, wielkie, niechronione magazyny… Zatrułeś nawet dobry towar… - Przesunęła wieże. - No, po co?

Spojrzał przez okno, jakaś obdarta kobieta padła na środku drogi, rozchlapując błoto wokół siebie. Oboje wiedzieli, że nie da rady sama się podnieść i za jakiś czas ktoś bezceremonialnie zepchnie jej ciało pod mury budynków albo rozszarpią je bezdomne kundle.

- To miasto jest przepełnione różnego rodzaju szumowinami – powiedział cicho, a jego głos ociekał jadem. – Za dużo w nim włóczęgów, żebraków i złodziei… Oni wszyscy powinni zdechnąć.

- A co z dziećmi żebraków, włóczęgów i złodziei? I z ludźmi zbyt starymi lub chorymi, by podjąć jakąkolwiek pracę? - pytała bez zainteresowania, przesuwając palcem po dolnej wardze i w skupieniu obserwując sytuacje na szachownicy.

- Ci, którzy kradną, są złodziejami – skwitował krótko.

W końcu przestawiła gońca szybkim, pełnym irytacji ruchem. 

- Ty widzisz bandę złodziei, a wiesz, co ja widzę? Bezsilnych, głodujących ludzi, którym tacy jak my powinni pomóc.

W bawialni pachniało paloną jabłonią i herbatą z imbirem. Drogie książki w skórzanych oprawach stały na czyściutkich półkach, ustawione przez służbę w idealnie równe rzędy. Czarny fortepian błyszczał w złotym świetle kominka, który roztaczał w pomieszczeniu rozkoszne ciepło. Odrestaurowane antyczne fotele były miękkie i wygodne, a szachy tak nieziemsko pięknie wykonane.

- Dlaczego właściwie się ze mną przyjaźnisz? – zapytał nagle, wpatrując się w chaotyczne ustawienie na szachownicy.

Spojrzała na niego szybko, jakby przestraszona, i odwróciła wzrok.

- Kiedyś byliśmy tacy jak oni… - odparła cicho, kuląc się w fotelu. 

- A teraz?

- Teraz jestem taka jak ty…





Podobało się? Mam nadzieję. Do kiedyś ;*