*wygląda nieśmiało spod biurka*
Dzień dobry? Ja chciałam nieśmiało przeprosić niedobitki, ciągle z jakiegoś powodu zaglądające w to miejsce i serdecznie pozdrowić nowo przybyłych...
Okej. Ostatnio mam dużo na głowie, studia, przeprowadzka, nowa praca i jeszcze życie mi się troszkę sypie, więc nie bardzo miałam czas. W dodatku podjęłam już jakiś czas temu pewien duży i ambitny projekt, ale o tym może kiedy indziej ;)
Napisałam coś i mam nadzieję, że uda mi się znowu częściej pisać krótkie formy pomiędzy katowaniem projektowych postaci.
Więc tradycyjnie: enjoy!
Ciemno. Nad traktem przez ciężkie, szare chmury przebijało zachodzące słońce, rzucając nielicznym podróżnym pod nogi swoje ostatnie czerwone promienie.
W tumanach siwego kurzu gnał jeździec. W pędzie, z daleka można by pomyśleć, że wyglądał całkiem zwyczajnie - jak goniec czy nawet uciekający przed strażnikami złodziej. Ale to nie był zwyczajny koń. Ani zwyczajny jeździec…
Doświadczony myśliwy rozpoznałby, że szkielet galopujący z niemożliwą dla żadnego żywego stworzenia prędkością, należał do łosia. Ogromnego samca o imponującym porożu. Jednak wędrowcy, którzy, roztrącani przez gnającego stwora, przewracali się i przekrzykiwali w przerażeniu, widzieli tylko poczerniałe, nagie kości i, jeśli zdążyli ją dostrzec – uczepioną grzbietu dziewczynę.
Milian dyszała, jedną ręką wciąż trzymała się rogów swojego wierzchowca. Drugą rozpaczliwie chwytała za nieustannie poruszający się bark. Poroże wyślizgnęło jej się z ręki. Zsunęła się niżej. Jej palce desperacko złapały za ciemne, grube żebro. Siedziała zbyt wysoko na grzbiecie zwierzęcia, wnętrze ud miała poobijane o potężne wyrostki kręgosłupa.
Nie widziała drogi, od pędu oczy zachodziły jej łzami. Nogami szukała oparcia tam, gdzie powinien być brzuch, ale wciąż chwiała się na twardych kręgach. Bolało ją obite, wymęczone ciało i opadała z sił. Raz za razem jej ręce i nogi drgały w niekontrolowanym skurczu. Myślała tylko o jednym – nie spaść.
Wrzasnęła z bólu, kiedy szkielet skręcił i łopatka zwierzęcia przycięła jej zaczepione o żebra palce. Ręka puściła. Kolejny ruch zwierzęcia ją uwolnił. Milian się trzęsła. Nie mogła na nowo złapać żadnej z kości. Obolała dłoń pulsowała.
Nic już nie widziała. Oplotła nogami kręgosłup i objęła ramionami klatkę piersiową szkieletu. Przytuliła policzek do szorstkich żeber. Zacisnęła powieki.
Wytrzyma. Musi wytrzymać. Musi wiedzieć.
Nie wiedziała, ile czasu widmowy łoś gnał przed siebie. Czasem skręcał w las, czasem biegł gościńcem, albo wręcz środkiem miasta. Nie wiedziała, czy ludzie go ścigają, nie wiedziała, czy ktoś potem o nim mówił. Czy ktokolwiek ją zauważył.
Ledwie przytomna, z trudem zmuszała dłonie do histerycznego uścisku na kościach i chyba płakała, ale nawet tego nie była pewna. Wiedziała, że jest brudna, mokra od potu i strasznie głodna.
W końcu zwierze zwolniło i zaczęło leniwie sunąc między drzewami. Milian poruszyła na próbę jedną ręką i zawyła z bólu. Wyprostowała się z trudem i rozejrzała. Dyszała z wysiłku. Był wieczór. Była w lesie. Poczuła lekki wiatr na skórze i zapach krwi.
Dopiero kiedy szkielet się zatrzymał, usłyszała coś poza szumem wiatru. Szloch i nierówny, cichy oddech…
Spojrzała w kierunku, z którego dobiegał dźwięk.
W ciemności, dokładnie na wprost głowy łosia, leżał zakrwawiony człowiek. Wił się niezgrabnie, postękując i kaszląc.
- Co to jest? – wycharczał. – Boże… Odejdź... Odejdź! – wrzasnął na istotę, ale ona ani drgnęła. – Umieram? Boże… Nie… Nie…
Milian przez chwilę czekała, spodziewając się, że jej wierzchowiec zerwie się dzikim galopem, ale niewzruszony szkielet wpatrywał się w mężczyznę pustymi oczodołami. Ześlizgnęła się z jego grzbietu.
Nogi się pod nią ugięły i padła bezwładnie na ziemię. Mężczyzna spojrzał na nią, przerywając łkanie.
- Kim jesteś?! Odejdź! Zabierz swojego potwora! Odejdźcie!
W obliczu człowieka musiał czuć się pewniej. Musiał wierzyć, że jeszcze z tego wyjdzie.
Milian wsparła się o piszczel zwierzęcia i podniosła się niepewnie.
Dopiero kiedy stanęła na nogach, przyjrzała się mężczyźnie. Jego kręcone włosy były mokre od potu. Od kaftana, który miał na sobie poobrywano guziki, a materiał był zesztywniały od zaschniętej krwi. Dziewczyna chwilę wpatrywała się w ogromną brązową plamę, po czym przeniosła wzrok na siną twarz nieznajomego. Widziała, że nawet najlepszy lekarz niewiele już może dla niego zrobić.
- Długo tu jesteś? – zapytała cicho, zbliżając się do niego.
- Dzień… Dwa… – wyjęczał tamten, jakby zapominając o czarnym szkielecie, stojącym nad nim. Wyciągał rękę do Milian.
Dziewczyna uklękła przy nim i podała mu rękę. Mężczyzna chwycił ją desperacko i przyciągnął ją do siebie.
- Czemu tu jesteście? – wyszeptał.
Pokręciła głową.
Nie zapytał o nic więcej. Kiedy się poruszyła, ścisnął mocniej jej rękę. Wyciągnął drugą, całą w ziemi i wyschniętej krwi. Dotknął policzka Milian. Przytrzymała jego drżącą dłoń.
- Ile to jeszcze będzie trwać? – wydusił z siebie.
Minęła sekunda i jego ręka opadła, przelewając się przez palce Milian, a oczy zgasły, wciąż otwarte. Jego martwy wzrok padł na stróżujące nad nimi stworzenie, kiedy martwa, bezwładna głowa się przechyliła.
Milian nie poruszyła się. Wpatrywała się w nieboszczyka, niezdolna do najmniejszego ruchu. Ciągle trzymała dłoń przy policzku, jakby wciąż tkwiły w niej zakrwawione palce.
W końcu wyciągnęła rękę i opuściła powieki zmarłego. Wstała i wytarła łzy rękawem, rozmazując brud, pot i krew.
Odwróciła się do górującego nad nią potężnego szkieletu.
- Ty… - zaczęła spokojnym szeptem. - Zastanawiałam się dlaczego przyszedłeś… Dlaczego akurat do nas. To ty go zabiłeś, prawda? I tego człowieka. Jego też…
Łoś nawet nie drgnął.
- Ale nie można mu było pomóc, prawda? Tak jak mojemu bratu… prawda? – ostatnie słowo wypłakała. Nie mogła do niego podejść, nie była w stanie opaść na ziemię, choć nie miała też siły ustać na nogach. Ramiona jej drżały.
Ciężka, ciemna czaszka skierowała się w jej stronę.
- Kie-kiedy zobaczyłam cię znowu… Myślałam, że… że mogę cię złapać… że mogę… że powinnam cię powstrzymać… - Rozszlochała się głośno. Wycierała oczy brudnymi rękawami. – Miałam nadzieję – zaśmiała się. – Że mogę to cofnąć, wiesz?
Stała i płakała jak dziecko, pod czujnym wzrokiem bezokiej czaszki.
Kiedy szloch przeszedł w chlipanie, Milian spojrzała w czarne oczodoły szkieletu.
- Zabierz mnie ze sobą… - poprosiła.
Łoś podszedł do zwłok mężczyzny, położył się obok i oparł na nich łeb.
Milian uśmiechnęła się słabo.
Była naprawdę zmęczona.
Padłaby obok stworzenia, ale jej odpoczynek wymagał jedzenia i ognia…
Gnała na kościanym grzbiecie swojego towarzysza. Nauczyła się już chwytać odpowiednie żebra i układać nogi pod nimi. Jej oczy przyzwyczaiły się do pędu. Widziała jak krajobraz rozmazuje się wokół niej. Widziała ludzi, którzy po zetknięciu z nimi, targnięci nagłym przerażeniem zaraz wracali do swoich spraw, jakby nic się nie zdarzyło.
Wiatr szarpał jej czerwone włosy. Była pewna, że wcześniej były po prostu rude. Była pewna, że kiedyś bardziej doskwierał jej głód. I była pewna, że kiedyś bardziej przerażała ją śmierć.
Kiedy zatrzymali się pod murem miasta, na wprost leżącej w zaroślach, półprzytomnej dziewczyny, Milian zsiadła ze szkieletu. Przyjrzała się blademu, wychudłemu ciału.
Dziewczyna mamrotała pod nosem, kręcąc głową, a z nosa ciekła jej krew. Otworzyła podkrążone oczy i zaśmiała się na ich widok.
- Już będzie dobrze – szepnęła Milian, podchodząc do niej.
- Nareszcie – odparła umierająca, wpatrując się w szkielet.
Uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
Całkiem jestem zadowolona z tego tekstu i mam jeszcze jeden w zanadrzu ;) Liczę, że uda mi się utrzymywać jakiś poziom jeżeli chodzi o regularność. W przyszłym miesiącu powinno mi się udać ogarnąć już swoje życie o tyle o ile, więc jakoś to będzie. Chyba.
Tak że ten... Do następnego ;*